JA I MÓJ WIL(K)CZAK- CZ. I
INSPIRACJA:
Do napisania części pierwszej uchwyciły mnie za serce i zainspirowały
wilczaki czechosłowackie oraz tzw. „psio-wilcze hybrydy”. To niesamowite
psy, a właściwie-pół psy, pół wilki. Odwaga, wytrzymałość, wilcze
piękno i posłuszeństwo owczarka-piękno dla oka! Co do hybryd- są to
bardzo nieszczęśliwe zwierzęta. Niemądrzy ludzie skrzyżowali owczarka z
wilkiem bez żadnego nadzoru, powiadomienia czy choćby świadomości co
robią. Gdy sytuacja wymyka się spod kontroli zwierzę zostaje mordowane
lub wyrzucone. Potem nie ma szans na adopcje czy choćby znalezienie
domu. Nie dość, że po wilkach odziedziczyły płochliwość, są jeszcze
bardziej przerażone. Paniczny strach może przerodzić się w dziką agresję
i furię, nie do opanowania.Książka dedykowana wszystkim wilczakom i wilczym hybrydom.


ROZ. I PAN I WŁADCA
Od dłuższego czasu w ogóle nie mieliśmy ochoty na mleko. Pewnego razu, podczas wspólnej zabawy z rodzeństwem poczułam silny, dziwny zapach. Poczułam pot, coś kwaśno-słodkiego oraz… Ah! Pachniało tak jakbym to dobrze znała, ale nigdy tego nie widziałam. Zamiast się szarpać i przepychać z moimi braćmi i siostrami, wolałam stanąć i czekać aż „coś” nadejdzie. Nagle… skrzyyyp… Coś się zbliżało. Skrzypppp… Moje rodzeństwo przestało się bawić. Stoi. Nasłuchuje. Węszy. Skrzyyyp… Matka (o dziwo!) się tym nie przejmuje. Skrzyyyppp… Jest coraz głośniej. Coraz bliżej. Skrzyyyp… Rodzeństwo ucieka, piszcząc, nogi wrastają mi się w koce… Kwaśno-słodki zapach bije boleśnie mój nos i pysk… Moje brązowe oczy zaczynają łzawić… Nagle wielka istota pojawiła się nad nami. Miała kępkę płowej sierści na głowie, cętki na pysku, obcięte uszy. Oczy były niepokojąco duże, niebieskie. Było całe nagie, jednak od szyi posiadało dziwną, sztuczną sierść, która pachniała podobnie jak koce. Do tego strasznie śmierdziało potem, „czymś kwaśno-słodkim” i tym dziwnym, silnym, jakby znajomym zapachem. Nie widziałam otworu na pysk i łapy. Moje własne łapy wrosły mi w koce. Jakby coś niewidzialnego je blokowało. Najeżyłam się, by pokazać, że jestem większa od niego i groźniejsza. Jednak cały efekt popsuł podkulony ogon, który sam mi tam uciekł i nie chciał wrócić. Odsłoniłam zęby i zamiast głuchego, charkotu z mojego gardła wydobył się… szczenięcy pisk. Moja matka spokojnie leżała za mną, a za nią pięć struchlałych szczeniąt. Wielkiemu stworowi w dolnej części pyska, rozwiązała się skóra, uformowała się z niej dziura, z której wydobyło się głuche warknięcie, ale… w tym warknięciu nie było nic wrogiego. Wręcz przeciwnie… Stwierdziłam, że to otwór na pysk. Po chwili z jego pyska przestało się wydobywać głośne, ale mało wrogie warczenie, a zastąpił je głośnym wypowiedzeniem:
– Łapa, do mnie!
Wtedy moja matka wstała i ruszyła w kierunku belek, nie zważając na piszczące szczenięta biegnące za nią. Ja nie brałam w tym udziału-byłam zbyt przerażona. W końcu matka wyszła za belki, dała się dotknąć stworzeniu, które powoli przesuwało swą łapą po jej głowie i karku. Moje rodzeństwo szybko uciekło i skuliło się w rogu zagrody, popiskując i skomląc. Nagle na łapie owej istoty pojawiły się małe, ciemnobrązowe prostokąciki. To one wydawały ten niby znajomy zapach. Matka powąchała je po czym… zjadła. Zaskoczona zrobiłam jeden drobny kroczek w jego kierunku. Istota to zauważyła. Zgniotła pysk w „o” i wydała mlaszczący dźwięk brzmiący: „cmok”. Podkuliłam ogon i cofnęłam się. Istota uśmiechnęła się, a potem powoli, powolutku wysunęła łapę z… brązowymi, małymi kuleczkami, które bardzo ładnie pachniały. Gdy zatrzymał dłoń, zerknął na mnie zachęcająco. Spojrzałam na niego nie pewnie. Kulki pachniały smakowicie, chętnie bym je wzięła, ale jedyną przeszkodę stanowiło ono. Głód i ciekawość vs. obawa i niepewność. Wybrałam to pierwsze. Zrobiłam dwa kroczki. Wyciągnęłam szyję by wciągnąć ich przepyszny zapach. Mój ogonek między łapkami nieco się cofnął-zaczynał normalnie zwisać. Węsząc zrobiłam jeszcze jeden krok. Potem dwa… i jeszcze jeden… W końcu znalazłam się na wyciągnięcie pyska od smakowicie pachnących kulek. Zerknęłam niepewnie na ową istotę. Czyżby na pewno nie miała wrogich zamiarów? Czy ona nie chce mnie skrzywdzić? A jeśli to… pułapka? Ale nie zrobił nic złego matce, więc… Błyskawicznie wyciągnęłam szyję, złapałam drobnymi ząbkami brązowe kulki, i odskoczyłam w tył. Stojąc przodem do dziwnego osobnika i matki, aby mieć ich na oku, wyplułam kulki, po czym zaczęłam je przegryzać. Rozkosznie chrupały w pysku i tak pięknie pachniały…
– Mięso z kurczaka nie jest takie złe, co malutka… albo mały? Hmmm?
Zjadłam ze smakiem wszystkie. Oblizałam się, by z pyszczka zgarnąć resztki smacznych okruchów. Łysa istota wyciągnęła rękę z większą ilością kulek. Tym razem podeszłam śmielej, ale zaraz jak wzięłam pyszne kuleczki, odbiegłam parę kroków od niego-kto wie, może mi zabierze? Gdy skończyłam, znowu się oblizałam, spojrzałam, a ten znowu wysunął łapę z jedzeniem! Niesamowite! Powtórzyliśmy to jeszcze parę razy. W końcu wysunął łapę, ale bez okrągłych smakołyków. Zaczęłam ją obwąchiwać. Nagle jego łapa podniosła się w górę. Nogi automatycznie wbiły się w podłoże, najeżyłam sierść, podniosłam głowę, ogon podkuliłam, jednak zrezygnowałam z próby warczenia. Dokładnie śledziłam jego kończynę. Nagle położył ją na… mojej głowie. Zamknęłam oczy i zapiszczałam. Bez słowa przesunął ją do karku. Powoli moje łapy się osunęły i położyłam się przed nim-uznałam jego wyższość. Najeżona sierść znikła, szczenięce warczenie umilkło. Zamknęłam oczy. Powoli, ale zdecydowanie sunął łapą po moim grzbiecie. Było to całkiem przyjemne. Oddychałam głęboko i powoli. Wysunął mi ogon między łapami. Stałam się całkiem rozluźniona, uległa… i nagle poczułam, że jestem mięczak. Ja mu się poddawałam? Ja?! Otworzyłam gwałtownie oczy. Spokój i relaks się nagle ulotniły. Odsłoniłam zęby, gotowa zacząć warczeć. O nie, o nie, żaden głupi, łysy wielkolud nie będzie mi rozkazywał! Nagle coś błyskawicznie uścisnęło mnie w szyję! Usłyszałam też warczenie matki. Spojrzałam na niego. To on uścisnął mi kark, a matka warknęła. O co tu chodzi? Istota kazała mi być posłuszną i uległą, ale matka ją obroniła? Co to za Siły Wyższe? W końcu zamknęłam oczy i powoli zaczęłam się znowu relaksować. Znowu byłam uległa i spokojna. W tym właśnie zrozumiałam, że byli to ludzie. Mieli dłonie. Dawali pokarm. Dominowali i nie życzyli sobie nieposłuszeństwa, które skutecznie korygowali. Matka im była posłuszna to i ja też. Byli moimi Panam i Władcami.
ROZ. II ZAGRODA STAJE SIĘ DOMEM
Po
spotkaniu z człowiekiem, który stał się moim Panem, ale i Przyjacielem,
dostawaliśmy owe okrągłe, smaczne kulki zamiast mleka. Dowiedziałam
się, że nasz Pan nazywa się Jakub. Nasz matka już teraz bardzo często
znikała, ale za to otrzymywaliśmy różne prezenty od naszego Pana, który
zaglądał do nas przynajmniej raz dziennie. Często dawał nam różne
smakołyki, na przykład takie długie czarno-szare patyki porośnięte jakby
twardą naroślą, która pięknie pachniała. Albo takie duże półokrągłe,
złoto-karmelowe z wystającymi niebieskimi i czerwonymi linkami, które
również pięknie pachniały. Władca nazywał te pierwsze „żołądkami
wołowymi”, a te drugie „suszonymi uszami świń”. Tak, czy siak były
bardzo smaczne.Reszta rodzeństwa nadal była strachliwa, natomiast ja byłam najodważniejszym i najpiękniejszym szczeniakiem z miotu; posiadałam krótki, puszysty, szaro-brunatno-czarny szczenięcy meszek. Miałam też śliczne ciemnobrązowe oczy owczarka. Byłam ulubienicą Jana, mimo, że (według niego) miałam ognisty i dominujący charakter.
Pewnego dnia, gdy podobno skończyliśmy ponad pięć tygodni, Pan przyszedł do nas. Niby nic niezwykłego, ale on złapał belkę i ją przesunął! Niesamowite! Nawet nasza matka, mimo, że była silna, piękna i dobra nigdy nie zrobiła czegoś takiego! Ludzie coraz bardziej mnie zaskakiwali. Ich potęga, moc, wielkość… Byli niczym Władcy Świata; podnosili, przenosili przeróżne przedmioty, które normalnie by ani matka, ani nikt z mojego rodzeństwa by tego nie zrobili. Teraz zamiast drewnianej belki została dziura, przez którą łatwo można było przejść. Jan uśmiechnął się odszedł i w odległości jakiś dwóch metrów przykucnął, wystawił dłoń ze smakołykami i zachęcająco się uśmiechnął. Matka, wyraźnie zadowolona, że nie musi cały czas podnosić łap, chętnie i z wyraźną ulgą przeszła przez dziurę, po czym zachęcająco machnęła ogonem. Pan się zaśmiał i czule poklepał Łapę (tak nazywano też moją matkę) po karku.
– No, teraz wy maluchy- mruknął Jakub.
Wyciągnęłam szyję i zaczęłam niepewnie węszyć. Wyczuwałam mieszaninę wielu zapachów, przez co kręciło mi się w głowie. Władca zacmokał. Spojrzałam na niego i machając spojrzeniem, posłałam mu spojrzenie „Też Cię bardzo lubię i chcę przyjść, ale nie mogę… Pomożesz?”. Mój Pan był niesamowity-jakby zrozumiał co mu „przekazałam”.
-Nie- szepnął, kręcąc głową.
Nerwowo przestąpiłam z łapy na łapę. „Ale jak?”, pytałam „o co chodzi? Czy naprawdę muszę iść?”.
Jakub kiwnął głową, uśmiechając się. Zrobiłam dwa kroczki. Potem jeszcze dwa. Niepewnie zamachałam ogonem i przekrzywiłam głowę „wystarczy?”. Władca zaśmiał się głośno i pokręcił głową. Powoli przeszłam dobry metr swoimi małymi łapkami. Schyliłam głowę.
– Nie.- uśmiechnął się Jakub. Przeszłam kolejny metr. Przed moimi łapkami czaił się koniec kocu, a rozpoczynała, jasno bursztynowa…
– No dalej… Wejdziesz na posadzkę, mała?- pytał Jakub. „Nie wiem czy dam radę…”-posłałam niepewne spojrzenie.
Stałam jak nad wielką przepaścią. Całą siłą woli opanowałam się by nie podkulić ogon i uciec. Westchnęłam i jeszcze raz spojrzałam na Pana. Uśmiechał się. To dodało mi odwagi. Jakby w zwolnionym tempie podniosłam łapę i postawiłam ją na bursztynowej posadzce. Chłód podłoża przeniknął mnie całą, krew uderzyła mi do głowy, zapaliła jakieś światełka w mózgu, który wydał komendę „idź, nie bój się, zaufaj”. Położyłam drugą łapę. Chłód i twardość w dwóch łapach był nie do zniesienia-błyskawicznie wskoczyłam tylnymi łapkami na posadzkę. Jakub wpatrywał się we mnie z zachwytem. Z dumy zamachałam ogonem. Ponieważ czułam na sobie zdumione spojrzenia rodzeństwa i matki, oraz zachwycone Władcy postanowiłam do niego podejść. Potruchtałam do niego, a on sowicie nagrodził mnie chrupiącymi kulkami, które oczywiście, bardzo mi smakowały. Gdy moje łapki przywykły już do temperatury posadzki, zaczęłam z zaciekawieniem rozglądać się po mieszkaniu. Nie wiedziałam, że było to pomieszczenie przed tylnym wyjściem z domu. Dom- to nowe słowo. Oznacza wielki budynek, w którym poznałam… no właściwie tylko pokój przed tylnym wyjściem, nazywany „tylnym pokojem” (przynajmniej tak nazywał go mój Pan). Był to nie wielki pokoik, pomalowany na ciemny pomarańcz, wysadzany bursztynową posadzką. Na ścianach wisiały obrazki Jakuba z jakimiś innymi osobami- małymi albo dużymi. Przy dwóch ścianach leżały po trzy takie zagrody. Na północy były mahoniowe drzwi, które prowadziły „dalej”. Tam podobno był dom Władcy, gdzie nikomu nie wolno było wchodzić. Na południu były jakieś stare, zwykłe, brązowe, całe podrapane i nieco nadgryzione drzwi, które prowadziły „dalej, ale w inną stronę”. Słyszałam, że kiedy się je przekroczy, przechodzi się w „inny” świat, nie do opisania. Trzeba tego samemu doświadczyć.
ROZ. III POŁUDNIOWE DRZWI OTWARTE
Gdy po
trzech dniach nasza zagroda była wciąż otwarta i moi bracia oraz siostry
zdążyli już przywyknąć do posadzki, Jakub stwierdził, że już czas na ten dzień,
dzień otwarcia Drzwi Południowych. Byłam bardzo podekscytowana i
ciekawa. Co tam znajdziemy? Czy jest on bajeczny, niesamowity, czy
groźny, niebezpieczny i przerażający? Czy jest tam więcej Panów? Czy
żyją tam inne stworzenia? Czy są tam posadzki, czy koce? Czy… Biegałam
od jednego, do drugiego szczeniaka, popiskując i nerwowo szarpiąc
Jakuba. Na początku go to bawiło, ale potem musiał mnie skorygować,
mówiąc:-Spokój mała!
Następnie zaczęłam skakać z radości na matkę. Z początku położyła się i pozwoliła ciągać się za uszy, ba, zaczęła sama nawet mnie podszczypywać dla zabawy, ale gdy się zmęczyła, a ja wciąż domagałam się gry w „szczypanie i ciąganie”, dostałam ostrą korektę, aż pisnęłam. Sądziłam, że Władca mnie obroni, ale on tylko powiedział:
-Dobrze ci tak! Jeszcze raz tak będzie robiła, to wyjdziesz na dwór ostatnia!
„O, nie!”-pisnęłam zrozpaczona, ale Jakub, tylko klepnął mnie zaczepnie po plecach, na co odpowiedziałam kłapnięciem zębami. Pan zaśmiał się po czym popchnął Drzwi Południowe. Niesamowita światłość, uderzyła mnie w oczy. Mimo woli podkuliłam ogon i wyszczerzyłam swoje małe ząbki.
– Oj, malutka, malutka… Te małe kiełki na nic ci się nie przydadzą- uśmiechnął się.
Jakieś ciepło przyjemnie przenikało i ogrzewało moje futerko. Powoli otwierałam zmrużone oczy. Niesamowita biel i przeróżne wonie uderzyły mnie w oczy i nozdrza. Gdy moje oczy przywykły do tej jasności wszystkiemu się przyglądałam uważnie. Przede mną rozciągała się brązowa ścieżka, usiana gałązkami i listkami. Wokół ścieżki ciągnącej się het, daleko, aż za horyzont rosły polne kwiaty i trawy, skąpane w letnich, złotych promieniach wschodzącego słońca.
– Idziemy na spacerek maluchy! Noga Łapa!- powiedział raźno Jakub i ruszył przed siebie.
Matka chętnie wybiegła i od razu pobiegła w trawy, węsząc i skacząc. Byłam onieśmielona i przerażona ogromem tego świata. Stałam na progu. Nagle poczułam mnóstwo zapachów, zobaczyłam brzęczącą, latającą kulkę, zaczęło mi się kręcić w głowie. Władca przeszedł parę kroków, po czym zatrzymał się i zaśmiał.
– Chodźcie maluszki! Nie bójcie się!
Powoli i niepewnie przekroczyłam próg. Dziwne. Podłoga była miękka i pachniała życiem oraz ziemią. Była lekko wilgotna jakby dopiero co ją ktoś skropił wodą. Wdychałam te zapachy z rozkoszą. Podniosłam głowę. Pan uśmiechnął się zachęcająco. Weszłam wszystkimi łapkami na ścieżkę. Była chłodna i tętniła życiem, pachniała nim oraz świeżością i przygodą. Była nieco chłodna, ale to nie był chłód posadzki. To był… Ach, jak trudno to opisać! Jakub cieszył się. Zamachałam ogonkiem i dumna, zrobiłam parę kroczków. O, takie spacerki są o wiele przyjemniejsze niż chodzenie po tej zimnej i dziwnej posadzce.
– Brawo! Dzielna dziewczyna! Ślicznie! Dobry piesek! Dobry!- chwalił Władca, drapiąc mnie za uszami i karmiąc smacznymi kulkami.
Matka podeszła do mnie i zadowolona machała ogonem oraz lizała mnie po uszach. Moje rodzeństwo, ośmielone moim wyczynem powoli zaczęło iść za mną. Spojrzałam za siebie i zobaczyłam jak niezdarnie przekraczają próg Południowych Drzwi. Prychnęłam z pogardą i pobiegłam za matką. Łapa wskoczyła w gąszcz traw. Ja za nią. Tu jeszcze bardziej roiło się od zapachów. W ogóle mnie nie było widać, ale dzielnie dążyłam między trawskami, podnosząc łapki, węsząc i naśladując matkę. Było to naprawdę fascynujące. Tropienie, węszenie, przedzieranie się przez chaszcze i próby gonitw tych latających kulek było naprawdę niesamowite i zabawne. Prostowałam wszystkie mięśnie, próbowałam swoich sił; odkryłam jak naprawdę mogę biegać, skakać… Potrafiłam pędzić szybko jak błyskawica i świetnie hamować na miękkiej, błotnistej ścieżce. Z początku nie udawało mi się; gdy zapierałam się wszystkimi łapkami, by się zatrzymać, moje pazurki ślizgały się po błocie. Gdy wbiłam je mocniej raptownie się zatrzymałam i upadłam prosto na pyszczek, który po chwili miałam cały umazany ziemią. Uczyłam się też polować na te latające kulki. Podobno nazywają się pszczoły. Nieco dziwna nazwa, no, ale nie będę się z nikim kłócić. Zobaczyłam, że mogę się zniżać i skradać się tak, że mój brzuch niemal ociera się o trawę. Szybko zrozumiałam, że gdy odbiję się tylnymi łapami w tej pozycji, mogę wystrzelić jak pocisk. Skradałam się w kierunku pszczół. Gdy zobaczyłam brzęczącą kuleczkę, błyskawicznie zniżałam „podwozie” i zaczęłam się skradać. Zawsze takie polowanie wzbudzało we mnie przyjemny dreszczyk a-dre-na-li-ny (trudne słowo) i ekscytacji. Sunęłam wśród traw bezszelestnie, maksymalnie skupiona. Kiedy znajdowałam się dość blisko ofiary, naprężałam tylne nogi i z całej siły się odbijałam. Zwykle spadałam jakiś metr od pszczoły. Jednak i wtedy potrafiłam znaleźć rozwiązanie. Gdy tylko moje łapy dotknęły ziemi, błyskawicznie biegłam jak najszybciej i skacząc na nią przygważdżając ją do ziemi. Niestety, zazwyczaj mi uciekała, ale raz czy dwa, sądzę, że uszkodziłam jakiś motorek, czy coś, bo nie mogła latać- sunęła się po ziemi. Gdy widziałam pszczołę w takiej pozycji odchodziłam szczęśliwa-już wygrałam.
Gdy zeszliśmy z górki, Jakub zaczął biec. Łapa jak to zobaczyła, ruszyła za nim. Potem ja dzielnie starając się ją dogonić. Zawsze wyprzedzała mnie o jakieś cztery metry. Moi bracia i siostry biegli ostatni, potykając się i wpadając na siebie (żałosne). Nagle Pan dziwnie machnął rękami, odbił się, przeleciał kawałek, upadł na dwie nogi (bo tylko takie ma) i pomknął na sam szczyt pobliskiego wzgórza. A więc, wyścig, tak? Przyspieszyłam kroku, wiatr świszczał mi w uszach. Moja matka nagle skoczyła przez… A co to jest?!
Gwałtownie zahamowałam, przerażona. Było to podobne do wody, którą piliśmy czasem w miseczce, ale to było podłużne, szumiało, wystawało z tego różne okrągłe duże części. Nagle usłyszałam jak czyjeś łapy uderzają o ziemię. Zobaczyłam moje rodzeństwo! Pędziło jak szalone, chyba nie zauważyło tego czegoś. Ponieważ nie mieli tak dobrze opanowanego hamowania jak ja, zanim się zorientowali o co chodzi, już wpadali z impetem w to coś. Patrzyłam jak zareagują. Całkiem się przewrócili, niektórzy utknęli po nos w podłożu. Szybko wstali parskając i kichając. Wiele z nich od razu wyskoczyło z tego czegoś. Niektórzy jednak powoli brodzili w tej podłużnej misce, aż dotarli na drugi brzeg. Byli zdezorientowani, jeszcze nie wiedzieli czego dokonali. Poczułam wściekłość. Skoro oni mogli przejść, to czemu nie ja?! Jak mogłam się tego przestraszyć?! Odważnie wskoczyłam do wielkiej miski. Woda sięgała mi do brzucha. Była zimna i jakby przepływała przeze mnie. Podłoże było miękkie i wpadało między pazury, przez co łaskotało i rozdrażniało mnie. Zirytowana ruszyłam do przodu. O nie! Woda zaczęła mnie spychać! Miękkie podłoże osuwało mi się spod łap, coraz bardziej zanurzałam się w tej dziwnej masie. Wszystko mi się zamrażało. Zaczęło mi się kręcić w głowie. Lodowaty chłód, wypełnił moje ciało, poczułam jak moje kości trzeszczą, łapki osuwają się… Nie! Stawiłam opór. Zaczepiłam się pazurkami w miękkie podłoże, które zamiast stanowić oparcie, przesunęło się w dół, rozpuszczało się. Dziwne i gwałtownie wstrząsy potrząsały mną, wszystko we mnie zamarzało, oczy zaszły mi mgłą, nic nie wiedziałam… Nagle jakby jakaś olbrzymia siła, zaczęło mnie wciągać pod wodę. Przerażona zaczęłam się gwałtownie ruszać w wodzie, wymachiwać łapami jak tylko potrafiłam, zaczęłam skomleć i popiskiwać. Nagle, niespodziewanie jakaś siła trzepnęła mnie o coś twardego. Zaskomlałam z bólu, który oślepiał mnie. Cały bok miałam niby odrętwiały i obolały. Zacisnęłam powieki. Nagle znowu TRACH! ŁUP! trzasnęło moim drugim bokiem. Zawyłam z bólu. Teraz darłam się jak opętana. Przymknęłam oczy… Zaraz się rozlecę, to już koniec… Poczułam jakby we wszystkich kościach znajdował się jakiś dziwny wirus, który pełza, szczypiąc i kąsając boleśnie od środka, zamrażał wszystko, niszczył, ściskał swoimi palcami i wykręcał, od środka. Zupełnie oślepłam z bólu, piszczałam i skomlałam wzywając pomoc, ból targał mną od środka, moim ciałem wstrząsały gwałtowne i lodowate dreszcze. Nagle poczułam na mojej szyi uścisk śmierci… Śmierci, która zaciskała powoli swe długie, zimne palce wokół mojej szyi… Uścisk śmierci mnie… Podniósł w górę? Nagle gwałtownie wyciągnięto mnie z lodowatej masy. Lekko uchyliłam powieki. Wisiałam za kark w powietrzu. Zamknęłam oczy, jakby samo otwarcie ich było olbrzymim wysiłkiem. Ciałem wstrząsnęły mi dreszcze. Skuliłam się, podkulając ogon. Nagle poczułam jak czyjeś duże, ciepłe ręce łapią mnie i bardzo delikatnie otulają. Jakub?
– Noga Łapa- powiedział bardzo poważnie, po czym ruszył wyjątkowo szybko.
Matka dreptała za nim: słyszałam ciche „tup-tup” jej łap. Znowu mną wstrząsnęło. Skuliłam się, ale równocześnie, pisnęłam z bólu- bok bolał mnie jakby rozcinano mi skórę nożem. Po chwili, ból ustępował pustce. Ledwo otworzyłam oczy. Otaczały mnie rozmazane kształty. Podniosłam głowę. Chciałam wtulić głowę w ów bok, ale gdy tylko dotknęłam go, znowu zawyłam z bólu-znów rozcinano mi skórę. Poddałam się. Zamknęłam oczy i nieświadomie głowa mi opadła. Poczułam, że tracę przytomność. „Tup-tup” łap cichł, odbijał mi się głucho po czaszce, kołysanie rąk Jakuba, stawało się coraz słabsze… Otuliła mnie ciemność.
ROZ. IV NIEUDANY ŁÓW ŚMIERCI
-Boże, dlaczego Nelly? Dlaczego?- Jakby targał się za włosy. Po pierwsze: umierał ze strachu co się stało z jego ulubienicą. Po drugie: wypowiedział to na głos. Zwykle jeszcze nigdy nikomu nie powiedział, że właśnie ją nazywa Nelly. Jego żona, Maryla, kazała mu się nie przywiązywać do szczeniąt, które i tak sprzeda. Ba, sam sobie to wmawiał. Ale Nelly…
– Przestań!- krzyknął do siebie Jakub- Nie mów tak! Ta… Ta… Ta suczka… To przeze mnie! Jak mogłem! Jestem idiotą! Jak mogłem tym szczeniakom coś takiego zrobić?! I Łapie! Mojej biednej, kochanej Łapie… Och Nelly…. Nelly…- usiadł na ławeczce, pod plakatem pokazującym szkielet owczarka niemieckiego i zaczął cichutko szlochać.
Nagle klamka cichutko się przesunęła i kliknęła. W drzwiach ukazał się Wroński, we własnej osobie.
– Eee… Panie Tarnowski…- mruknął nieśmiało weterynarz- Panie Tarnowski… Pańska suczka…
– Żyje!?- poderwał się Pan.- Nelly… Ona żyje?
Podbiegł do Adama. Z nadzieją w załzawionych oczach wpatrywał się w twarz Wrońskiego.
– Tak- odpowiedział po chwili weterynarz.- I…
– I co?- wyskakiwał Jakub.
– Proszę dać mi dokończyć!- przerwał stanowczo weterynarz. Jakub kiwnął głową i w milczeniu usiadł na ławkę, po czym uważnie wpatrywał się w mężczyznę.- Owa suczka miała jedno zwichnięte, a drugie pęknięte żebro. Jest bardzo osłabiona. Spokojnie, już… eee… można powiedzieć, że w miarę „naprawiliśmy” jej żebra. Przez jakieś dwa, może trzy tygodnie będzie musiała zostać w klinice, potem może ją Pan wziąć. Będzie się poruszała normalnie, będzie w mogła być na sprzedaż, ale tylko od 10-12 tygodni. Wiem, że trochę długo zostanie, ale to dla jej dobra.
– A… Czy mogłaby zostać kaleką na zawsze?- wyszeptał hodowca.
Weterynarz podrapał się w brodę i rzekł:
– Tak, ale w to wątpię. Skrzyżował pan suczkę wilczaka i wilka, jak to jest w pańskim zwyczaju?
– T-tak… To w trzy czwarte wilczyca…-mruknął.
Przez chwilę stali w milczeniu.
– Czy… czy będę mógł ją zobaczyć?- wychrypiał w końcu Jakub.
– Myślę, że tak. Proszę za mną. Nelly… Tak ją pan nazywa? No więc Nelly leży już w jednym ze specjalnym z boksów. Za mną- rzucił weterynarz, po czym obaj mężczyźni wyszli z gabinetu. Skierowali się za dom Wrońskiego, gdzie był położony mały budynek z boksami i dołączonymi do nich wybiegami, ogrodzonymi kratką. Wybiegi i otoczenie było bardzo czyste i zadbane.
– Czy oprócz Nelly są tam jakieś inne zwierzęta?
-Tak. Naprzeciwko są dwa szczeniaki rottweilera; jeden ma złamaną łapę, drugi, zwichniętą. Dwa boksy dalej leży taki stary golden. Czeka na uśpienie. Obok niej jest mały kundelek w typie jamnika, który został znaleziony na ulicy. Jest po podstawowych szczepieniach i ma 4 miesiące. Szukamy dla niego domu.
Przez resztę drogi szli w milczeniu. Gdy stanęli przed budynkiem, weterynarz wyjął klucz i otworzył bramkę. W środku było ciepło i dość cicho. Szli korytarzem, a po bokach były drzwiczki od różnych boksów.
– No, jesteśmy- oznajmił Adam.
Wyjął pęk kluczy, wygrzebał któryś tam i wcisnął w otwór. Przekręcił i im oczom ukazał się mały pokoik. W kącie leżało małe legowisko, przy ściance stały dwie metalowe miseczki: jedna to była woda z jakimś białym proszkiem, a druga to specjalna, zdrowotna karma o dziwnych kształtach. Po pokoiku walały się dwie gumowe piłeczki i jeden naturalny gryzak (żołądek wołowy). Na końcu była mała klapka, pewnie prowadząca do małego wybiegu. W legowisku leżał mały szarawy kłębuszek, otoczony dwoma grubymi kocami. Mimo to co jakiś czas szary kłębuszek wstrząsał się z zimna. Oczy miała zamknięte, niby pogrążona w śnie. Jakub bez wahania wszedł, kucnął przy legowisku i pogłaskał Nelly. Łzy spłynęły na główkę szczeniaczka.
-Nelly… Nelly przepraszam…
Delikatnie gładził sierść ulubienicy. Po paru chwilach pocałował ją w małą główkę, pogłaskał ją i poszedł, zamykając klatkę.
-Oto pański klucz. –powiedział weterynarz-pomyślałem, ze będzie chciał pan odwiedzać Nalę…
-Nelly-przerwał Władca.
– Oczywiście, oczywiście… Nelly. Tym największym zardzewiałym pan otwiera budynek, a którymś z tym mniejszych, srebrzystych pan otwiera obojętnie którym klatę Nelly. Niech pan pamięta: czwarty boks, po lewej stronie, rozumiemy się?
– Tak. Czwarty boks, po lewej stronie, klatka Nelly?- upewnił się Jakub.
– Dokładnie. Do widzenia.
– Dziękuję. Do widzenia.
Weterynarz odszedł w swoją stronę, a Jakub Tarnowski w swoją.
ROZ. V POWRÓT DO DOMU, NEMO I HUGO
Nagle usłyszałam ciche, znajome kliknięcie w zamku. Usiadłam na legowisku i wpatrywałam się w drzwiczki, ale… zapach był jakiś inny… Czyżby to…
– Cześć malutka!- powiedziała nowa Pani.
Miała długą, ciemną sierść, również tylko na głowie. Pachniała psami, lekami i jakąś perfumom. Podeszła do moich miseczek i nałożyła nową, świeżą porcje. Wyciągnęła do mnie rękę, by mnie pogłaskać. Najeżyłam sierść i warknęłam.
– Spokojnie, spokój, Nelly!- powiedziała głośnym, stanowczym tonem.
Przestałam warczeć, ale moja sierść, nadal pozostała zjeżona. Wrzuciła mi parę smakołyków na podłogę, otworzyła klapkę i wyszła bez słowa. Usłyszałam jak zajmuje się parą rottweilerów. Z czujnością wpatrywałam się w drzwiczki. Po chwili westchnęłam i podeszłam do misek. Gdy zjadłam i się napiłam, znowu weszła ta ludzka samica.
– Och, mała, cicho! Przecież pan Tarnowski nie będzie koło ciebie skakał przez całe życie! No, chodź- wystawiła rękę z jakąś przedziwną uprzężą i smakołykami z domu Jakuba!
Wyjęłam ogon z pod łap, sierść powoli opadała; zaczynałam węszyć. Podczas, gdy ja jadłam z jej ręki, ona zakładała mi przedziwną uprząż. Było tu mnóstwo linek i pasków, jedne były mocne ze skóry, a inne otoczone specjalną, miękką skórką. Do uprzęży dopięła linę z karabińczykiem, nazywana smyczą. Kobieta, lekko pociągnęła za smycz.
– Chodź, Nelly, spokojnie, spokojnie…
Niepewnie na nią spojrzałam po czy poszłam za nią. Dziwne. W miejscu, gdzie miałam strzaskane żebra, leżał jakiś chłodny materiał, dzięki, któremu moje kroki były przyjemniejsze i wygodniejsze. Długo żeśmy tak spacerowały, głównie chodziłyśmy, od czasu do czasu przebiegłyśmy się truchtem. Zwykle pozwalała mi obwąchiwać kępki traw, często się zatrzymywała i sprawdzała SMS-y. Po jakimś półtoragodzinnym spacerze wróciliśmy do klatki, gdzie dała mi dużo wody. Gdy się napiłam, zdjęła uprząż, pogłaskała mnie i wyszła.
Potem przyszedł Jakub i jak zawsze dał mi garść domowych smakołyków, a ja (zamiast „dziękuję”) oblizałam mu całe ręce. Po chwili wyszedł i usłyszałam jak wchodzi do kojca obok. Niezadowolona zapiszczałam; co on tam, do licha robi, jak miał być u mnie? W końcu naprzeciwko mnie stanął Władca z szelkami (zwykłymi) i smyczą. Za nim stały dwa małe rottweilery i mieszaniec jamnika. Przypiął mi smycz i razem wyszliśmy przed klinikę. Mała łączka wyglądała uroczo: uścielona tysiącami pachnących kwiatów, z mnóstwem brzęczących, latających kulek. Jakub po kolei spuszczał psy. Najpierw małe rottweilerki, potem jamnikowaty kundel i wreszcie ja. Wspólnie ścigaliśmy się, siłowaliśmy, podszczypywaliśmy. Szczególnie polubiłam jamnikowatego mieszańca. Miał cztery miesiące i był cały czarny, wyjątek stanowiły brązowe łapy i pyszczek. Wołali na niego Fido. Dwa rotki, były dość samolubne, wolały bawić się tylko ze sobą. Bawiły się z nami, gdy tylko miały na to ochotę, ale gdy Fido albo ja próbowaliśmy się do nich dołączyć, odpychali nas, warcząc i przewracając. Mieli trzy i pół miesiąca, byli muskularnie zbudowani i mocni „w pysku”. Suczkę nazywano Maxi, a pieska Diego. Maxi była całkiem uprzejma, częściej zachęcała nas do wspólnej zabawy niż Diego, który uwielbiał, gdy próbowaliśmy złożyć propozycję wspólnej zabawy; z rozkoszą szczerzył zęby i z całej siły, powalał nas na ziemię, by pokazać swoje przywództwo. Gdyby bok mnie tak czasem nie pobolewał, to już dawno bym mu pokazała kto tu rządzi. No, ale po pierwsze boję się, że Diego uszkodzi mi je jeszcze bardziej, a po drugie Pan nie pozwala mi się tak mocno szarpać, ponieważ boi się, że złapię poważniejszą kontuzję.
Teraz przez następne parę dni, mój plan dnia był mniej więcej taki: najpierw przychodzi kobieta, zakłada mi tą dziwną uprząż i tak spacerujemy. Potem przychodzi Pan czasem z, czasem bez matki czy rodzeństwa. W tym czasie Jakub wyprowadza nas na łąkę i pozwala bawić się z kolegami. Następnie wracamy, Władca, oporządza mój wybieg i szczotkuje mnie. Następnie wchodzi owa kobieta, parę godzin po odwiedzinach Jakuba, karmi mnie i zamyka klapkę. Jednak pewnego dnia było inaczej. Jakub przyjechał, wcześnie o „nie swojej” porze. Mimo to przyjęłam go bardzo chętnie, radośnie merdając ogonem i oblizując jego dłonie. Jakub wziął paczkę z moją zdrowotną karmą, jakieś paczuszki z lekami, szelki „ortopedyczne” (słyszałam jak moją uprząż tak nazywała Pani) i smycz. Potem w niezwykle radosnym humorze, wyprowadził mnie z klatek. Podszedł do białego Pana. Czuć od niego było mnóstwo psów, leków i płynów. Jakub Tarnowski podszedł do Adama Wrońskiego. Ściskali sobie ręce, gadali i śmiali się (ja w tym czasie wąchałam kępkę trawy). Potem odeszliśmy od niego. Pan machnął ręką w kierunku białego Władcy, po czym gwizdną na mnie.
– Chodź, Nelly! Noga!
Pogalopowałam za nim. Szliśmy tak dość długo. Łapki zaczynały mnie już boleć, ale w boku nic nie czułam; miałam założoną uprząż. Wędrowaliśmy głównie lasem i łąkami. Goniłam pszczoły, skakałam przez gałęzie, obgryzałam patyki i przeskakiwałam przez strumienie. Ponieważ byłam już większa i nieco o świecie wiedziałam, wolałam przeskakiwać przez strumyki, a Jakub uważnie i dokładnie obserwował moje skoki. W końcu, gdy już zaczynałam dyszeć ze zmęczenia, w oddali ujrzeliśmy zarys wiejskiego domku i ogrodzonej posesji. Słyszeliśmy ciche poszczekiwanie psów.
– Chodź, Nelka, już nie daleko- powiedział Jakub i raźno ruszyliśmy w drogę.
Zmęczona bieganiem i penetrowanie chaszczy oraz traw, cierpliwie i powoli podążałam za moim Panem. Nareszcie doszliśmy do domu. Pan otworzył furtkę. Radośnie wbiegłam… i mnie zamurowało! Zamiast mojej matki i rodzeństwa, po podwórku hulało około piętnastu innych psów! Najpierw podbiegła do mnie matka, węsząc, merdając ogonem i obwąchując mnie. Potem przybiegło rodzeństw, skacząc na mnie i zapraszając mnie do zabawy. Stanowczo odmówiłam. Łapy zaczynały mi drżeć. Hej, siedem kilometrów to naprawdę dużo dla paru tygodniowego szczeniaka! Następnie podbiegły dorosłe psy. Położyłam się na ziemi, machając ogonem i przymykając oczy. Byłam uległa i posłuszna. Psy obwąchiwały mnie i oblizywały. Po chwili tłum psów się powrócił do poprzednich czynności. Nagle coś przykuło moją uwagę. Zobaczyłam drugi miot szczeniaków. Inny miot szczeniaków. Najeżyłam się, powarkując na stłoczoną kupkę maluchów. Były młodsze od nas o jakieś cztery tygodnie. Również najeżone, z podkulonymi ogonami zbliżały się do mnie, węsząc w powietrzu. Stałam i czekałam aż podejdą. Gdy nareszcie podeszły, pozwoliłam im się obwąchać. Nagle wstałam i gwałtownie podskoczyłam. Wszystkie szczeniaki uciekły ze strachu, oprócz dwóch szczeniaków, które płasko położyły się przede mną. Zaciekawiona, leniwym krokiem podeszłam bliżej. Jeden bardzo jasnej maści, bardziej białej niż wilczastej, o dużych, ładnych, spokojnych, karmelowych oczach. Obok niego leżał szczeniak całkiem szary, niczym prawdziwy wilki. Oczy miał nieco ciemniejsze od jasnego szczeniaka, w których czaił się zawadiacki i ciekawski błysk. Obwąchałam i liznęłam przyjaźnie po pyszczku, każdego, ze szczeniąt. Od tego momentu oba pieski cały czas chodziły za mną; uważały mnie za swą idolkę, przywódczynie. Ciemniejszego pieska nazywano Nemo, a jaśniejszego Hugo. Zarówno Nemo jak i Hugo stali mi się drożsi niż moi bracia i siostry. Razem odpoczywaliśmy, jedliśmy, bawiliśmy się i uczyliśmy. Obaj chłopcy stali się moimi najlepszymi przyjaciółmi.
ROZ. VI SPOKÓJ ZAKŁÓCONY
-Pan Tarnowski?- zapytała- Hodowla „Czarny Kieł”?
– Tak, to ja-odpowiedział Pan głaszcząc, Fruzię, jedną z moich sióstr.
– Ja w sprawie piesków- powiedziała. Chciała otworzyć bramkę, ale wokół niej zgromadziło się już kilka dorosłych psów, więc zrezygnowała.
– Czy… eee.. mógłby pan…- zaczęła spoglądając na psy. Jakub uśmiechnął się, i przywołał wilczaki jednym gwizdnięciem. Kobieta wraz z dziećmi weszła. Jakub wskazał na ławkę i rzucił krótko:
-Zapraszam. Porozmawiamy o szczeniaku dla państwa, a dzieci niech zapoznają się ze szczeniakami.
Dziewczyny, uradowane, podeszły do grupki szczeniąt z miotu Nemo i Hugo. Zaczęły je głaskać i pieścić. Z początku szczeniakom się to nie podobało, dopiero potem, zaczęły lizać jej dłonie i łasić się o kolana. Gdy próbowały do nas podejść, najeżyliśmy sierść i zaczęliśmy złowrogo warczeć. Dzieci w końcu odpuściły i podeszły do Fruzi i innych piesków. W końcu Jakub powiedział:
– To jak? Którego chcecie?
– Ja chcę tą małą, szarą- powiedziała ta młodsza wskazując na Fruzię.
– Tak. Mi też się spodobała- przytaknęła starsza.
– Fruzia?- zapytał Pan, biorąc moją siostrę na ręce i pozwalając by dziewczyny ją pogłaskały.
– No, myślę, że będzie odpowiednia- powiedziała matka samic, drapiąc suczkę za uchem.
Potem Jakub wypuścił Fruzię i zaczął pokazywać jak siada, biega za piłką, chodzi na lince („smycz”) i bawi się z resztą piesków.
– Weźmy ją, weźmy!- zawołała młodsza.
– No. Fajna jest . – poparła ją starsza.
-Tak, niech będzie ona. To co tam, miałam podpisać?
– Ah, tak! Proszę za mną. Dziewczynki! Weźcie pieska!- wydał komendę Jakub, a „dziewczynki’ podniosły moją siostrę i szybko pobiegły do domu. Po chwili powróciły, dumne jak nie wiem co, niosąc kocyk, szelki, smycz, trochę karmy i samą Fruzię. Potem wyszły, wsadziły Fruzię do owego pojazdu, trochę pogadali z Jakubem i… pojechały. Długo żeśmy węszyli w miejscach, gdzie przebywały samice, szukaliśmy i je, i suczkę, ale już nigdy się nie pojawiły. W najbliższym czasie przyjeżdżało do kilku osób w ciągu dnia, niektórzy zabierali szczeniaki i nigdy nie wracali. Było to bardzo tajemnicze i irytujące. W głębi serca bałam się wyciągniętych, ludzkich rąk, sięgających w mym kierunku, porywających mnie i ściskających, które zabierały mnie od Łapy, Hugo ‘a, Nemo’ a, Jakuba… Zawsze czułam dotkliwy ból w sercu, który rozdzierał mi duszę, serce…
Roz. VII Porwanie
Bawiła się z resztką szczeniąt; rzucając im i przeciągając się z nimi sznurem. Tylko ja i moi młodsi koledzy, staliśmy z tyłu, łypiąc na zabawę. W końcu Hugo wstał i zapiszczał. Chciał pójść i się bawić. Nemo warknął ze złością, ale ja rzuciłam mu ostrzegawcze spojrzenie i zamilkł. Do Hugo przekrzywiłam głowę i machnęłam lekko ogonem. Powiedziałam „Jeśli chcesz…”. Hugo polizał mnie w pysk i pomknął do grupki szczenią. Bacznie ich obserwowaliśmy. Dziewczyna nic mu złego nie zrobiła. Na początku, gdy mój znajomy podszedł, wyciągnęła dłoń. On zawahał się, a ta cmoknęła. Piesek podbiegł, a ta go pogłaskała. Wyglądało na to, że go to nie boli i że to nie jest takie złe. Jasny szczeniak szybko się przyłączył do wspólnej zabawy. Zamachałam ogonem. Chyba dobrze się bawią… Spojrzałam na niego zachęcająco. Nemo odpowiedział gardzącym i niepewnym spojrzeniem. Jeszcze przez chwilę oglądaliśmy ich, a potem wstałam podbiegłam, ale zatrzymałam się. Mój kolega stał, piszcząc niepewnie. Nie chciał iść. „Och, nie bój się”- podbiegłam do niego- „Spoko, przecież Hugo ‘ wi nic nie zrobili… No nie daj się prosić… Nemo…”. Delikatnie liznęłam go po pyszczku. Swój pyszczek wykrzywił w lekkim, niepewnym uśmiechu. Podbiegłam, a on po chwili, za mną. Gdy dziewczyna nas zauważyła, to wyciągnęła rękę. Również się zawahałam. A jeśli powinnam posłuchać ciemnowłosego i zostać? No, ale podeszłam. Nie wiem jak, nie wiem co się stało, co mnie tam popchnęło-po prostu się tam znalazłam. Głaskała bardzo dobrze: miała wprawę. Nemo stał w pewnej odległości od nas. Kobietka wyciągnęła rękę. Mój kolega, na mnie zerknął; zachęcająco przekrzywiłam głowę, mrugając oczami i machając ogonkiem, dodając mu odwagi. Po paru chwilach i on stanął pod dłonią dziewczynki. Ta delikatnie, umiejętnie zaczęła go głaskać. Po chwili Nemo i ja, razem z innymi szczeniakami, szaleliśmy z dziewczynką i sznurem. I nagle Jakub oraz dwie inne osoby, które przyjechały z tą samiczką, wstały i Pan wypowiedział te słowa:
- Jakiego chcecie pieska?
- Ten, ten i ten- odrzekła dziewczyna wskazując na mnie Hugo ’a i Nemo ‘a. Serce we mnie zamarło. Stało się. To koniec. Wzięli nas na ręce i zanieśli do naszego domu. Władca przyniósł nasze szelki, smycze, kocyki, trochę karmy. O nie. Nie. Czułam dziwną pustkę w sobie, jakby wszystko co było we mnie zamarło, już nie istniało. W uszach mi kołatały, dziwne, głuche puknięcia, była dziwnie pusta i nic nie czułam. Nic oprócz pustki, rozpaczy i bólu. W końcu dziewczynka nazywana Olą, wzięła mnie na ręce i wniosła do auta. Czułam mrowienie w łapach i w pysku.
Jakub, tylko na chwilę mnie wziął, przytulił. Wsłuchałam się w rytm jego serca. Pocałował mnie w głowę, szepną „bądź zdrów, Nelly… Nie zapomnij o mnie Nelko, dobrze?”. Polizałam go po twarzy, na znak, że też go kocham. Gdybym mogła mówić i płakać, ryczałabym otwarcie, starając się mu powiedzieć jak go kocham, jak wiele dla mnie zrobił… Ale ja płakałam w duszy. Darłam się krzyczałam, wpadałam w otchłań, rozpaczy bólu, do otchłani, gdzie nie było, ani matki, ani Jakuba… Pisnęłam cicho i wtuliłam głowę w jego ramię. Poczułam, ja mojemu Panu, pociekły łzy z oczu.
– Hodowca, chyba nie powinien zbytnio przywiązywać się do swoich szczeniąt, prawda?- mruknęła zniecierpliwiona matka Oli.
Łapa stała pod Jakubem, piszcząc i chodząc naokoło; była bardzo zdenerwowana, przestraszona. Próbowała mnie liznąć, otrzeć się o mnie, przytulić… Matka moich przyjaciół nazywała się Rilla, a ponieważ był jej to pierwszy miot w życiu, była jeszcze bardziej przerażona i zestresowana od Łapy; podobno urodziłam się w trzecim miocie Łapy.
– Och… Eee… tak. Racja. No więc… eee… szczeniaki. Tak. – i podał mnie Oli.
– Proszę, pilnuj jej to… to bardzo wyjątkowy szczeniaczek- szepnął do niej, a ona kiwnęła głową.
– Do widzenia!- powiedział gruby, dorosły samiec.
– Tak. Do widzenia. Do widzenia…
Włożyli mnie do kartonu z Hugo’ iem i Nemo ’em. Nemo był wściekły, a Hugo przerażony. Ja rozdarta. Zobaczyłam jak Jakub macha ręką na pożegnanie, potem odwrócił się, ukrył twarz w dłoniach i cicho zapłakał.
Durnowata paplanina Olki, w ogóle do mnie nie docierała. Och, dlaczego nie posłuchałam Nemo ’a? On wiedział, on przeczuwał… Mój ciemny kolega, rozzłoszczony i najeżony, biegał po kartonie, co jakiś czas waląc łapami w ścianki. Hugo siedział, skulony w kącie, odwrócony tyłem do całego świata. Ja usiadłam. Najpierw trochę popiskałam, a potem położyłam się i tak leżałam bezmyślnie. W końcu warkot auta, skrzypienie kartonu, tupot łap ciemnowłosego i ciche popiskiwanie Hogo ’a w kącie się oddaliły… ściszyły… odpłynęłam, do świata w którym jeszcze bawiłam się z matką, a Jakub karmił mnie kulkami…
ROZ. VIII PIERWSZY BÓL
– Shiva! Carla! Chodźcie tu! Noga! Carla! Shiva!
Nagle przybiegły dwie, ogromne suczki. Jedna była starą, białobiszkoptową labradorką, a druga wielkim, długowłosym, czarnym owczarkiem niemieckim. Shiva była owczarkiem, a Carla labradorem. Shiva podbiegła pierwsza, obwąchując mnie i moich kolegów. Nemo próbował warknąć, ale wielka suczka, z łatwością go przewróciła na plecy, więc zrezygnował z próby zastraszenia. Czarna suczka, zamerdała ogonem i zachęciła nas do zabawy. W tym momencie przybiegła zasapana, zmęczona Carla. Na nasz widok, prychnęła z pogardą i położyła się w trawie, odpoczywając. Najpierw pobyt u Olki i jej rodziny był ciekawy i pasjonujący. Z początku dziewczynka dużo nas głaskała, ćwiczyła z nami, ale po jakimś miesiącu, Ola przestała z nami ćwiczyć, wychodzić na spacery i głaskać. Czasem nawet zapominała nas karmić!
W pewnym czasie poczułam ból w zębach; rosły mi zęby i musiałam coś gryźć. Gdy dziewczyna chciała mnie pogłaskać, z rozkoszą wgryzłam się w jej dłoń. Zarówno ja, jak i moje zęby odniosły wielką ulgę i przyjemność. Nagle dziewczyna krzyknęła. Ja przerażona odskoczyłam i z podkulonym ogonem wpatrywałam się w nią. Z oczu wylatywała jej woda. Było jej smutno, wydawała dźwięki, jakby piszczała. Zrobiło mi też się smutno. Stuliłam uszy, zrobiłam najpiękniejsze i najsłodsze oczy jakie umiem i powoli, powoli podeszłam do mojej małej Pani. Chciałam ją pocieszyć, polizać… Już wyciągnęłam głowę, by ją polizać, potrzeć głowę o jej dłoń… ale ta odskoczyła i wrzasnęła:
-Ty! Ty! Ty… głupi kundlu! Nienawidzę cię! Nienawidzę! Jesteś okropna! Okropna!!!
Wstała. Wprost buchała z niej złość i rozpacz. Zrobiłam kroczek. Spojrzałam w jej oczy pełne łez. Delikatnie zamerdałam ogonkiem i przekrzywiłam głowę. Jednak, ona zamiast się rozweselić to krzyknęła jeszcze głośniej:
– Ty durna krowo!!! Cieszysz się! Cieszysz się, że mnie ugryzłaś! TY SIĘ CIESZYSZ!!!
Wtedy schyliła się i podniosłą rękę. Spodziewałam pieszczot, ale byłoby to naprawdę dziwne; wkurzona, zrozpaczona osoba, która krzyczy nagle chce mnie podrapać za uchem? Ale to było co innego. Ola chlasnęła mnie dłonią po grzbiecie. Zapiszczałam z bólu, przerażenia i zaskoczenia. Położyłam się pod jej stopami, ale ta okładała mnie dłonią otwarcie. Piszczałam i skomlałam, ale dorosłych chyba nie było w domu. Nagle usłyszałam wrzask- to Nemo wgryzł się w dłoń, którą uderzała mnie ludzka samica.
-Puszczaj cholerny bydlaku!- wrzasnęła i gwałtownie potrząsnęła ręką, tak mocno, że aż Nemo upadł z hukiem. Z ranki kobietki leciała krew. Złapała się za dłoń, chicho jęcząc. Spojrzała nienawistnym spojrzeniem na mnie i warczącego Nemo ’a. Zdenerwowana złapał mnie i mojego kolegi za kark i wyrzuciła przed dom, na ogród. Leżałam na wycieraczce, dysząc ciężko. Spojrzałam na ciemnowłosego. Patrzył na mnie z sympatia. Polizałam go w kark, gdzie z całej siły złapała go Pani i w pyszczek, który bolał go przez podrzucenie i trzymanie. Potem przyszedł Hugo i położył się między nami. Zasnęliśmy wtuleni w siebie, na wycieraczce. Pod koniec dnia przyszli dorośli. Najpierw rozmawiali podniesionymi głosami z Olą, a potem przyszli i jeszcze mocniej i dotkliwiej nas zbili, krzycząc przy tym. Potem dołożyli jeszcze Hugo ’wi, za to, że „trzymał naszą stronę” (wylizywał nasze bolące miejsca). W tym dniu nauczyliśmy się, że podniesiona ręka człowieka oznacza ból i krzyk. Ręka ludzka stała się jednym z moich najgorszych koszmarów.
ROZ. IX JAK ZOSTAŁAM ZŁYM PSEM
- Suczka kończy dziś sześć i pół miesięcy, a pieski sześć. Za niedługo ma cieczkę- mówiła ta dorosła Pani.
– To jedziemy do weta?- spytała młodsza.
– Nie. Po co wydawać kasę jak możemy odizolować sukę od psiurów?
– Racja. Może za dwa dni zamknę sukę. Wydaje mi się, że będzie miała za niedługo. Ściemnia się, idź wypuść psy- mruknęła Ola.
– Czemu tak wcześnie?
– Lepiej wcześniej, nie chcemy chyba więcej tych psów.
Wtedy przyszła starsza Pani i nas wypuściła. Jak zwykle dostaliśmy za wybuch niekontrolowanej radości.
Niecałe dwa dni potem zostałam zamykana w klatce na cały dzień. Robiłam w niej wszystko, ani razu mnie nie wypuścili. Piszczałam, wyłam i skomliłam, ale mnie nie wypuścili. Z początku chłopaki siedzieli przy mnie, ale potem poszli. Ja biegałam po kojcu i szarpałam pręty. Często wyłam by dać upust energii i emocjom. Niecałe dwa tygodnie potem poczułam się… dziwnie. Nemo i Hugo siedzieli przy mnie cały czas, co chwila szarpiąc się czy warcząc. Z jednej strony pociecha, a z drugiej… cóż coś mnie do nich ciągnęło, ale jak byłam blisko nich, to bardzo się krępowałam. Chciałam z nimi być, ale jednocześnie nie. Do tego często swędział mnie zad. Drapałam się i gryzłam, pocierałam o pręty, ale to nic nie dawało. Chłopcy bardzo często, w miejscach gdzie się pocierałam obwąchiwali je natarczywie, skakali na nie i je lizali. Głupstwo. Po kilku tygodniach, gdy zainteresowanie chłopaków minęło dostawałam szału. Biegałam, piszczałam, gryzłam co popadnie. W końcu przyszła Olka. Wreszcie! Ale nie zgadniecie z czym… Ze smyczą! Tak! Nareszcie! Ale… Na drugiej smyczy w kagańcu prowadziła Nemo. Z tyłu szedł ojciec, by jej pomóc. Podała mu smycz. Zaskomliłam i podskoczyłam w górę. Przebiegłam się tam i z powrotem, tam i z powrotem, tam i…
– Stop! STOP!- krzyknęła dziewczynka, jednak ja nie byłam w stanie się opanować.
– Może ja?- mruknął jej ojciec. Ola coś odburknęła i wzięła Nemo.
Jej wielki ojciec wszedł. Uciekałam mu szczęśliwa, że się ze mną bawią. W końcu mnie złapał, ale zasapał się nie ma co. Kiwną głową na moją małą właścicielkę i ta weszła z moim kumplem. Szybciutko zamienili się smyczami. Mężczyzna z całej siły chwycił Nemo trzymając go mocno. Obwąchaliśmy się. Szczypnęłam go w ucho, a on odwzajemnił szczypnięcie. Podskoczyłam, a on warknął, tak dla zabawy.
– Ok, chyba wszystko w porządku.
Spuścili nas i przez chwilę się bawiliśmy. Właściciele bacznie nas obserwowali.
– Dobra, chyba nie ma cieczki-stwierdził jej ojciec.
– Skąd wiesz?- spytała Aleksandra.
– Bo już by na nią skoczył. Przyprowadź drugiego, upewnimy się.
W kojcu znalazł się Hugo. Przez chwilę się zastanawiał nad czymś, obwąchał mnie dla pewności. Przez moment jeszcze stał, a potem przystąpiliśmy do wspólnej zabawy. Ludzie odetchnęli z ulgą.
– No, chyba są w porządku.
– No, raczej.
– Wypuszczam!- uprzedził facet. I otworzył kojec.
Pomknęliśmy z zawrotną prędkością, szczekając, szczypiąc, warcząc i podskakując.
Często mówili, że jestem złym psem, nawet bardzo, ale muszę przyznać, że… ja ich dalej kochałam. Może nie tak mocno jak Jakuba, ale jednak… Nigdy nie miałam do nich za wielkiego żalu za te krzyki i uderzenia, ale czasem po prostu tak rozpierała mnie energia, tak chciało mi się coś zrobić, że aż robiłam coś wbrew ich woli. Na przykład, gdy Ola chciała bym warowała, to ja akurat chciałam biegać i gonić za czymś; wtedy, zamiast warować, ignorowałam ją i biegałam sobie. W tym czasie, wkurzona Olka, brała mnie na smycz i szarpała, by wymóc na mnie spełnienie komendy. Tak często powstawały awantury. Skutkiem takich szarpanin był płacz Oli i moje zamknięcie w kojcu. Co dziennie było po parę takich scen aż…
ROZ. X A JEDNAK NIE…
– Zadzwonić do hodowcy?- spytała cicho.
– Nie!- odkrzyknęła Ola.
– Dlaczego?
– Bo nie kupimy więcej psów… Popsuje nam reputację i w ogóle wszystko… nie, nie, nie, nie!
– Ale nikt nie kupi nieposłusznych psów. I to do tego trójki!- zmartwiła się starsza kobieta.
– Co mamy z nimi zrobić?- spytała znów matka, po krótkiej pauzie.
– Co chcesz przecież to tylko psy. Są zwierzętami i nie bardzo czują i myślą. Nie wiem wywal je do lasu, albo utop wszystko mi jedno, ale nie chcę ich widzieć u mnie w ogrodzie!- wrzasnęła Ola.
– Ale… Olka! Wracaj!
– Idę na kompa!- odkrzyknęła dziewczyna i pobiegła na górę. Kobieta ciężko westchnęła i zabrała się do krojenia marchewki.
Od czasu tej kłótni, Olki w ogóle nie widziałam, ale za to jej matka często przychodziła, tylko podczas karmienia (nowa zmiana- jeść dostajemy raz dziennie, by oszczędzić na karmie) i wypuszczania oraz wpuszczania z kojca. Wtedy kobieta dziwnie na nas patrzyła… Zawsze przebiegał mnie nie przyjemny dreszcz strachu i paniki. Czułam, że coś złego jej się po głowie kołacze, ale nie wiedziałam co. Jednak wkrótce przyszła ze smyczami i kagańcami. Smycz! Nie widziałam jej od miesięcy! Pomimo radości założenia smyczy i nawyku „smycz+ człowiek= spacer”, czułam niepewność i miałam jakieś dziwne uczucie wsiadając do samochodu i przy okazji zapierając się. Gdy miała mnie załadować do wozu, nagle coś zablokowało mnie w łapach. Nie. Nie pójdę. Czuję coś złego. Sama kobieta była lekko spanikowana, rozeźlona i niepewna. Stałam i niepewnie wpatrywałam się w siedzenia samochodu. Na pewno…? Ale wtedy zobaczyłam jak matka Oli podnosi dłoń. Szybko podkuliłam ogon i wskoczyłam do auta.
– No- mruknęła, zadowolona z efektu zastraszenia mnie kobieta i wsiadła do samochodu.
Jechaliśmy dość długo. Co chwila robiła dziwne skręty, raz hamowała, a raz gwałtownie przyspieszała, tak, że aż mi się w głowie zaczynało kręcić i poważnie zastanawiałam się, czy nie zwrócić wczorajszej obiado-kolacji. Gdy samica zobaczyła jak się kręcę na siedzeniu, gwałtownie ruszyła, po czym szybko skręciła w boczną uliczkę, tak ostro, że aż mnie, Hugo’ a i Nemo’ a odrzuciło w bok. Ja miałam najgorzej, bo upadłam łbem na szybę, a na mnie polecieli moi kumple. Jednak człowiek nie chciał zwolnić, mimo, że droga była wyboista i pełna dziur, przez co, auto podskakiwało jak szalone. Po jakiś 20 minutach takiej szalonej jazdy, zatrzymała auto i wyprowadziła nas. Byliśmy w lesie. Głęboko w lesie. Wokół szumiały drzewa, rozlegał się świergot ptaków, wietrzyk delikatnie kołysał gałęziami drzew… Jeszcze nigdy tu nie byłam, ale bardzo mi się podobało. Gdy wyskoczyłam z auta, od razu szarpnęła Panią w kierunku lasu, tak mocno, że aż coś strzyknęło jej w ramieniu. Z zaciekawieniem, wpatrywałam się w nią, a ta, już purpurowa ze złości chlasnęła mnie smyczą po zadzie i grzbiecie. Ja natomiast zaskomlałam i próbowałam od niej uciec, ale zapomniałam, że byłam na smyczy, więc jeszcze mocniej ją szarpnęłam. Wściekła łypnęła na mnie, po czym wyprowadziła moich kumpli. Szliśmy tak długo. Spacer był świetny! Ponieważ byliśmy już silni z łatwością wlekliśmy nieszczęsną Panią. Cały czas węszyliśmy, próbowaliśmy biec, ale za to otrzymywaliśmy miniaturową chłostę, więc daliśmy spokój. Może moje podejrzenia były fałszywe? Gdy szliśmy już naprawdę długo, cały czas przez młodnik i każdy z nas zdążył wywiesić jęzor z pragnienia, ta z satysfakcją spojrzała na nas i pociągnęła w kierunku największego drzewa, dębu. Jej twarz wykrzywił uśmiech triumfu. Podeszła do drzewa i związała nasze smycze, tak, żeby były razem, a potem owinęła ja bardzo ciasno i bardzo mocno wokół drzewa. Gdy obejrzała już wszystkie supły i węzły, upewniła się czy są dobrze przywiązane, mruknęła:
– Nie będziecie już męczyć mojej córusi, wstrętne gnojki- i bardzo szybko pomknęła w las pozostawiając nas samych. Usłyszałam jak z daleka odpala auto i warkot silnika. Zapomniała nas. Pomyliła się. Zawyłam z rozpaczy i bólu, a zawtórowały mi dwa inne głosy, pełne bólu, samotności i rozpaczy.
ROZ. XI WYZWOLENIE
Pewnego dnia, gdy ja i moi koledzy wyliśmy żałośnie, usłyszałam kroki i głosy. Przestałam i spojrzałam w kierunku lasu. Powęszyłam. Człowiek. Czuję człowieka. Dałam znać Hugo ’wi i Nemo’ wi krótkim szczeknięciem. Obaj zamilkli i wpatrywali się w stronę kroków.
– Zamknąć pyski i czekać- warknęłam do kumpli. Staliśmy w napięciu aż…
– O Boże!- złapał się za serce pewien człowiek.
Było ich czterech. Każdy był mężczyzną. Mieli drewniane koszyki i patrzyli na nas przerażeni. Dwójka była w mniej więcej takim samym, średnim wieku, jeden był stary i pomarszczony, jak suszony żołądek wołowy, a ostatni był jakimś nastolatkiem.
– Trzeba je uwolnić… – powiedział nastolatek, rzucając koszyk i ruszając szybko w naszą stronę. Za szybko. Odsłoniłam zęby i szczeknęłam, jeżąc się. Moi koledzy zawtórowali mi. Chłopak cofnął się.
– Młody, spokojnie, je trzeba sposobem- powiedział jeden z facetów średnim wieku.
– No nie wiem, czy wilka…- nie dokończył stary, bo przerwał mu drugi facet w średnim wieku.
– Wilka?! Spójrz na ich pyski. Spójrz na ich budowę. Są szczupłe i mają… taki… taki psi wyraz…
– Marek ma rację- powiedział młody- mi też przypominają nasze, poczciwe psiska
– Dobra im trzeba pomóc. Szybko! Zobaczcie! Przecież można im policzyć żebra! Biedaki! Ciekawe jak długo tu czekają…- mruknął stary. Po chwili pauzy, rówieśnik mężczyzny zwanego Markiem, powiedział:
– Myślę, że musimy im zanieść coś do żarcia. Gdy będą jadły, któryś z nas zajdzie je jakoś i ściągnie te obroże. Patrzcie, jak temu ciemnemu wrzynały się w skórę! Ma takie czerwone odciski!
– Ta, tylko kto im zaniesie te „żarcie” i kto im poluzuje te sznury?- zapytał najstarszy- widzieliście jak zareagowały na młodego. Nie dadzą do siebie podejść, za żadne skarby świata!
– Mały podszedł za szybko i nietaktownie. Trzeba z wyczuciem i intuicją, ot co!- zawołał Marek.
– A więc, a więc: ochotnicy. Kto pierwszy? Kto na ochotnika?- zapytał rówieśnik Marka. Nikt się nie zgłosił. W końcu, zirytowany człowiek powiedział: No więc sam wybiorę. Dziadek, ty…
– E, e, e! Nie ma głupich! Chcesz, żeby mnie zjadły, czy co?- powiedział stary.
– Dziadek ma rację. Nie może pójść byle kto. Damy im trochę kanapek, przecież mamy ich pod dostatkiem. Ja pójdę nakarmić, bo jestem młody i w razie wypadku odskoczę. Tata i Marek, pójdą odwiązać psy. Są więksi i silniejszy, w razie czegoś przytrzymają psy- wytłumaczył swój plan nastolatek. Po chwili, „tata” klepnął go w ramię i powiedział, że jest z niego dumny i, że zrobimy według jego genialnego planu. No więc młody wyciągnął z koszyka trochę kanapek i wędlin. Wtedy zdałam sobie sprawę jak naprawdę jestem głodna. W brzuchu mi zaburczało, zatrzęsły się wszystkie żebra.
– Chcesz? Zobacz jakie dobre!…- kusił chłopak powoli podchodząc. Miał wyciągniętą rękę, przez co lepiej czuliśmy zapach kanapek. Wyciągnęliśmy nos, wciągając w nozdrza cudowny zapach.
– Wstrzymać się- wydałam komendę kolegom. Za „młodym” szli bardzo powoli, niby przypadkowo tata i Marek. Gdy nastolatek podszedł i był jakiś pół metra od nas, położył na ziemi jedzenie, po czym odszedł jakiś krok i kucnął, przypatrując się nam.
Zanim pochyliłam kark zaczęłam bacznie obserwować chłopaka i dorosłych. Stary siedział w trawie, przyglądając się naszemu eksperymentowi. Młody siedział spokojnie, przyglądając się nam swoimi brązowymi oczami. Obaj mężczyźni, szli od boku, oglądając drzewa i mech. Jeszcze raz spojrzałam na ludzi. Dokładnie obwąchałam jedzenie. Było dobre i świeże. Rzuciłam się na nie, a za mną Hugo i Nemo. Gdy ktoś za bardzo się do nas zbliżył, powarkiwałam i kłapałam zębami. Nemo, w ogóle cały czas warczał podczas jedzenia, a Hugo posługiwał się nową, nieznaną, ale dość skuteczną taktyką. Szybko łapał kawałek szynki lub kromki, wycofywał się z nim jak daleko można było i po cichu, sam jadł w spokoju. Byliśmy tym tak pochłonięci, że nie zauważyliśmy jak tata i Marek niepokojąco blisko podeszli. Mieli dwa, duże, mocne noże. Z głodu, jak zahipnotyzowani, pochłanialiśmy i wylizywaliśmy miejsca w których były kanapki.
Nagle poczułam jak coś mnie złapało za obrożę. Gwałtownie przerwałam i spojrzałam na osobę. Marek mocno trzymał mnie za szyję. Złowrogo odsłoniłam zęby i chciałam skoczyć na niego, ale mężczyzna tak mocno trzymał, że mało kto mógł się wyszarpać z jego uścisku. Nie dość, że byłam chuda i głodna to jeszcze słaba i facet mocna i z łatwością mnie przytrzymywał. Zaczęłam się wiercić, jeżyć, warczeć i ciągnąć.
– Uspokoisz się, czy nie?- zapytał ze złością człowiek.
Wyczułam groźbę i spokojnie stałam, ale wciąż nerwowo się oglądałam. Nożem ciął obrożę. Był w połowie. Zaczęłam piszczeć i się rwać.
– Cicho, bo na zawsze tu zostaniesz!- powiedział głośno i jeszcze bardziej zawzięcie piłował nożykiem grubą obrożę.
– Białasek jest wolny!- krzyknął tata. Rzeczywiście. Hugo odskoczył i w odległości jakiś piętnastu metrów stał i czekał na nas. Był wolny. Nie miał żadnej obroży, smyczy, liny… Nic. Tata zabrał się za Nemo’ a. Z nim było o wiele trudniej. Wierzgał, prychał, skakał, kręcił się, warczał, odsłaniał zęby, a nawet szczekał. W końcu ja głośno i donośnie warknęłam na mojego niespokojnego kolegę. Zerknął na mnie, po czym się uspokoił, ale wciąż złowieszczo łypał na człowieka. Nagle poczułam jak pętla zaciskająca się na mojej szyi, zelża… Poczułam jak przypływ świeżego powietrza i… Wystrzeliłam jak torpeda w pędzie potrącając człowieka. Marek krzyknął i odbiegł- niemądry! Myślał, że chcę, go zaatakować! Z rozpędu rzuciłam się na Hugo’ a. Poczułam jak zbiera się we mnie euforia, dzika radość, która mnie wręcz rozsadza ze środka. Z biegu i poczucia siły i wolności, zaczęłam ujadając i poszczekując biegać tam i z powrotem. Jęzor wywaliłam na wierzch. Moje łapy uderzały o przyjemnie chłodną ziemię. Moje futro lekko falowało dzięki podmuchom powietrza. Nareszcie! Nareszcie wolni! Wolni! W tym momencie wpadł we mnie Nemo. Przez chwilkę na siebie patrzyliśmy, a potem… Berek, siłowanki, przepychanki, powarkiwanie, lekkie szczypanie, skakanie, wyścigi…
– Ale są szczęśliwe! Jak one się cieszą!- śmiali się i gadali ludzie.
Po kilku minutach spojrzałam na nich czułością i wdzięcznością. Myślę, że zrozumieli moje podziękowania, zwłaszcza młody i stary. Zerknęłam na moich kumpli. Też mieli niezły ubaw. Westchnęłam i szczeknęłam cicho. Chłopcy natychmiast przerwali zabawę i spoglądali na mnie. Wskazałam im głębie lasu. Pobiegliśmy szybkim truchtem w głąb lasu, gdzie czuliśmy, że żyjemy, naprawdę żyjemy, że jesteśmy sobą: szczęśliwymi wolnymi psami.
ROZ. XII PIERWSZE POLOWANIE
Po wyzwoleniu szło jak za płatka; dobry humor i wolność dominowały nad głodem i niepewnością. Żwawym truchtem pokonywaliśmy do pięćdziesięciu kilometrów dziennie. Byliśmy przyzwyczajeni do głodówek, więc z początku kanapki nam wystarczały. Potem było gorzej. Drzewa traciły swoją piękną zieloną barwę, ziemia pokrywała się tysiącami liśćmi. Słońce coraz słabiej i rzadziej świeciło, za to coraz częściej lał deszcz, przez co musieliśmy opóźniać naszą wędrówkę, a nawet robić postoje, bo czasami deszcz padała tak mocno, że nie widzieliśmy gdzie idziemy. No i zaczynaliśmy być głodni. Po jakiś czterech dniach po uwolnieniu zaczynaliśmy być nerwowi i rozdrażnieni. Zwłaszcza Nemo na tym cierpiał; naprawdę łatwo się złościł, non stop ciągał za skórę na karku Hugo’ a, często warczał i chodził w kółko.
Siedem dni po uzyskaniu wolności, nawet pokojowo nastawiony Hugo był drażliwy. Gdy spokojnie szliśmy, odpoczywając po długim, wyjątkowo szybkim biegu usłyszałam cichy szelest. Równocześnie zatrzymaliśmy się i spojrzeliśmy w tę stronę. Cichy tupot w gaiku ucichł, ale zwierzę cicho jęczało. Powęszyłam w powietrzu. Krew. Czuję krew. Krew oznacza mięso, a mięso jedzenie. Spojrzałam na chłopaków. Po ich spojrzeniach wiedziałam już, że myślą o tym samym co ja: zwierzę jest duże, a to oznacza dużo jedzenia. Łup!- jakieś spore zwierzę cicho upadło na leśny mech. Zniżyłam się automatycznie. Chociaż nigdy tego nie robiłam, dobrze wiedziałam co robić. Ja szłam od przodu, Nemo z prawej, a Hugo z lewej. Jęki i piski były coraz wyraźniejsze. Nagle zwierzę zamarło. Wyczuło naszą obecność. Usłyszałam jak wstaje robi dwa kroki i upada, pojękując i próbując wstać. Zwierzę było duże i słabe, do tego było same, a nas była trójka. Po cichu wyszłam zza krzaków. Zobaczyłam między gałązkami młodego jelenia. Z półtora metra wzrostu, mnóstwo otwartych ran. Pokonanie go będzie łatwizną, ale jest jedno „ale”- zwierzę posiadało rogi. Nie jakieś duże, małe- ale to zawsze coś i trzeba wziąć to pod uwagę. Gdy zwierzę upadło po raz trzeci i rozłożyło się zupełnie płasko na ziemi, wiedziałam już, że jest nasze. Nemo wyszedł i stał naprzeciwko jelonka. Chciał wstać, ale upadł. Zwierzak odwrócił się, ale nagle wyskoczył Hugo, wściekle warcząc. W jego oczach pojawiła się dzika żądza zdobycia pokarmu. Zwierzak chciał uciec w moją stronę. Oglądając się za moimi kolegami nie widziało mnie. Gdy było już wystarczająco blisko, przykucnęłam, naprężyłam tylne nogi do skoku… Jeleń odchylił głowę, by obejrzeć się, czy Nemo nie jest za blisko niego. To jest to. Odchylił głowę, pokazując najczulsze i najdelikatniejsze miejsce-gardło. Błyskawicznie skoczyłam wbijając się w gardło. Zwierzę machnęło dziko łbem, aż mną podrzuciło, ale nie puściłam go. Poczułam jak moje kły powoli przebijają się przez tkanki, żyły… Czułam słodki, ciepły smak krwi. Z rozkoszą ścisnęłam mocniej szyję zwierzęcia, potrząsając nim, dla przyjemności i żeby szybciej można było się pożywić; przecież nie będziemy jedli żywego jelenia! Nemo skoczył i wgryzł się w udo, ciągnąc spory kawał mięsa. Zwierzak ryknął, pomachał nogami i mocno zacisnął powieki. Wtedy Hugo złapał za nogę, ciągnąc i potrząsając zawzięcie. Jeleń wytrzeszczył oczy z bólu, ryknął i zdechł. Wybuchła dzika wrzawa i uciecha. Wycie, szczekanie i warczenie dobiegały z małego, sosnowego gaiku. Z rozkoszą zabraliśmy się za obiad. Zostaliśmy przy nim przez dwa dni, jedząc bardzo dużo, by „naładować” się na drogę. Po dwóch dniach zostały z niego kości, skóra i żałosne resztki. Do tego w pobliżu kręciły się lisy. To nie dobrze, bo to one zwracają na nas uwagę. Jeszcze ktoś pójdzie za lisami i się na nas natknie. Więc szybko, nocą wymknęliśmy się i pobiegliśmy dalej, w głąb lasu. Od tego czasu, raczej nie głodowaliśmy. Gdy tylko poczuliśmy zapach krwi, albo usłyszeliśmy szelest gałązek czy jakieś dźwięki leśnej zwierzyny-błyskawicznie kierowaliśmy się w tę stronę, atakując mocno i skutecznie. Często zaganialiśmy ofiarę. Czasami też oddzielaliśmy jakiegoś słabszego, młodego, starszego czy bardziej „wystającego” ze stada osobnika, oddzielając go od grupy, zaduszając i jedząc do utraty zapasów. Zamiast Nelly, Hugo’ a i Nemo’ a po lesie hulały trzy duże, niebezpieczne wilki, które atakowały szybko, skutecznie i w grupie.
ROZ. XIII ATAK
Kierowaliśmy się na wschód. Plus było naprawdę mocno czuć zwierzyną, ba, czasem nawet słyszeliśmy ciche gdakanie, czy rżenie koni. Czyli byliśmy bardzo blisko ludzkich domostw. To był minus. Problem z ludźmi toczę już od trzech miesięcy swojego życia. No, ale zaczyna brakować jedzenia; z tej sarny, którą upolowaliśmy jakieś trzy dni temu zostały tylko kości i resztki skóry, więc chłopaki mieli rację- wyprawa pod ludzkie domy była konieczna i zrobilibyśmy to wcześniej czy później. W końcu, o wschodzie słońca wyruszyliśmy do najbliższej zagrody. Dom był niewielki, ale ładny i zadbany. Przed gankiem rosło parę kwiatków, a koło domku… chodziły luzem kury. Kiszki zagrały mi marsza. Staliśmy na skraju lasu, jakieś trzydzieści metrów od kurczaków. Ryzyko było ogromne, ale głodni nie możemy chodzić, bo się pozabijamy nawzajem, więc…
– Ruszać, żwawo. Tylko parę zadusimy, potem spadamy do lasu- warknęłam do kumpli.
Z wilczą ostrożnością, bardzo cichutko podbiegliśmy do kurczaków. Przykucnęłam, tylne nogi się ugięłam i z prędkością torpedy, wyskoczyłam jak z armaty. W dwóch susach znalazłam się na kurczaku, wbijając kły w jego szyję, potrząsając nim jak szmatką. Po chwili był martwy. Szybko zjadłam jednego i zabrałam się za następnego. Mieliśmy niezły ubaw, ścigając i dusząc kury. Nagle usłyszałam wrzask. Podkuliłam ogon i z ptakiem w pysku odbiegłam parę kroków, patrząc się niewinnie. Nemo i Hugo, stanęli za mną.
– Boże, moje nioski! Moje najlepsze kurki! Hodowałem je od jajka!- wrzeszczał gospodarz. Spojrzał na mnie, trzymającą martwą kurę w pysku, na poplamiony pysk Nemo’ a i przyklejone pióra do łap Hugo’ a.
– Ja wam pokarzę, wstrętne bydlaki, ja wam pokarzę!- krzyknął i wpadł do domu. Po chwili wyskoczył z niego trzymając w ręku długi metalowy kij, który cuchnął potem i metalem. Z pyska wypadł mi kurczak. Podniósł wysoko kij i…
Ze skowytem uciekłam, chłopaki za mną. W głowie mi szumiało, nogi się trzęsły, serce o mało nie wyskoczyło mi z ciała. Ogon wciąż miałam podkulony. Biegłam na oślep. W końcu zatrzymałam się. Co to było? Nigdy się nie dowiedziałam. Oddychałam ciężko. Razem położyliśmy się pod krzakami, dysząc i odpoczywając. W tym momencie usłyszałam tętent kopyt i krzyki ludzi.
– Tam! Widzę jakieś psy!- wrzasnął jeden z nich.
Wytrzeszczyłam oczy i rzuciłam się do ucieczki. Chłopaki za mną. Uciekałam w popłochu, dużymi susami przeskakując przez krzaki i gałęzie. W biegu oglądnęłam się. Nemo i Hugo biegli koło mnie, ludzi na wielkich koniach pędzili tuż-tuż. Przeskoczyłam strumień. Ludzie za mną. Przedarłam się przez gąszcza. Wpadłam do małego tunelu, pełnego cierni i kolców. Oddychałam ciężko, byłam śmiertelnie przerażona. Chaszcze i kolce, rozcinały mi skórę do krwi, ale ja uparcie czołgałam się dalej. W końcu wyszłam i popędziłam dalej. Biegłam polaną i zatrzymałam się gwałtownie. Szybko cofnęłam łapy. Stałam na przepaści. Jakieś trzy metry była głęboka woda. Obejrzałam się. Ludzie zsiadli z koni, ciągnąc je przez chaszcze. Hugo i Nemo chcieli skoczyć do wody, ale ja szczeknęłam. Obejrzeli się zaskoczeni. Nie chciałam skoczyć. Nagle zamknęłam oczy, łapy mi się zatrzęsły… Pan i matka biegną… Gonię ich… Rodzeństwo wchodzi, nic się nie dzieje… Skaczę… Woda tarmosi mną… Rzuca o skały i kamienie… Nie widzę… Tracę przytomność… Pochłania mnie mrok… Otworzyłam oczy, dysząc jakbym przebiegła, jakiś daleki i ciężki bieg. Łapy mi się trzęsą i uginają. Nemo do mnie podszedł i wpatrywał się prosto w moje oczy. Nie. Nie idę. Mruknęłam.
– Szybko! Łapcie je!- ludzie przedarli się przez chaszcze.
Hugo skoczył, Nemo też. Stanęłam nad przepaścią. Moi kumple spokojnie płynęli. Wychyliłam głowę. Zobaczyłam jak piasek, sypie mi się spod łap. Nagle zaczęło coś mnie wciągać. Szczeknęłam przerażona, ziemia się osuwała. Odwróciłam się tyłem i próbowałam złapać się stałego gruntu. Niestety, ziemia spadła, a ja z nią. W oczy sypnął mi się piasek. Zapiszczałam, lądując do wody i zamykając oczy. Usłyszałam parę strzałów, krzyków, byłam w wodzie. Płynęłam, ciężko. Ale płynęłam. Tak, ja płynę! Szybko zaczęłam przebierać łapami. Zobaczyłam w oddali płynących kolegów.
– A niech to! Ucieka! Ucieka!- wrzasną gospodarz.
– Dam jest jezioro, wilki wypłyną i tam je złapiemy! Na koń i jedziemy! Dalej, dalej!- krzyknął jeden mężczyzna, wskakując na konia.
Nagle woda się zakotłowała. Wpadłam pod wodę. Do uszu i nosa naleciało mi mnóstwo wody. Zamachałam panicznie łapami. W tym momencie znalazłam się na powiechrzni. Zanim zdążyłam otworzyć oczy, już leżałam na wilgotnym piasku. Otrzepałam się i wstałam. Nemo i Hugo, podbiegli do mnie, merdając ogonem. Oblizywali mnie. Hura! Nie ma ich! Nie ma! Wykonałam pierwszy, radosny podskok i koło ucha, śmignęła mi kulka pachnąca metalem, potem, człowiekiem…
– Jazda! Brać ich! Brać!- krzyknęli ludzie i popędzili konie. Przerażeni rzuciliśmy się do ucieczki. Biegliśmy i biegliśmy, aż nagle… Ach! Drogę zagrodził nam olbrzymi mur. Nemo i Hugo zahamowali, ale ja pędziłam coraz szybciej i szybciej. Wtedy odbiłam się i skoczyłam. To był chyba mój największy skok w życiu. Leciałam i leciałam. Nagle moje łapy, uderzyły o mur. Poczułam piekący i palący ból w łapach. Zaskomlałam i spadłam ledwo żywa… Usłyszałam tętent kopyt, krzyki ludzi i zobaczyłam jak Hugo i Nemo do mnie podchodzą. Przed oczami zamigotały mi czarne i białe obrazy… Nagle poczułam jak wzbiera się we mnie nienawiść i złość na cały świat. Poczułam jak nienawidzę wszystkiego i wszystkich. Zrozumiałam, że życie to nie jest piękna bajka… To życie. Każdy krok oznacza blizny, które być może do końca życia się nie zabliźnią… Każdy oddech oznacza głód i trzęsące się nogi… Każdy człowiek oznacza zło… uderzenie… ból… cierpienie… nienawiść… Ludzie są źli. To oni zabijają miliony niewinnych zwierząt. Już dawno nie byłam tą małą Nelly… Pamięć o moim dawnym Panie, który obdarzył mnie miłością i troską wyparowała. Zostały tylko bóle po uderzeniach ręki, odciski na gardle po szarpaninie, samotność po tym jak zamykali mnie w klatce… ŁUP!!! Otworzyłam oczy i wstałam. Przede mną stał Hugo i Nemo, broniąc mnie. Otoczyli nas ludzie na koniach. Koń stanął dęba i zwiał, a człowiekowi, utknęła noga w strzemieniu i koń porwał go wlokąc po trawach. Wystawiłam zęby i warcząc podeszłam do ludzi. Najeżyłam się i odsłoniłam zęby. Ludzie przez chwilę wpatrywali się we mnie. Po chwili nienawiść wybuchła we mnie. Rzuciłam się na konie. Przerażone zwierzęta pouciekały. Z koni spadły dwie osoby. Powoli podchodziłam. W oczach paliła mi się żądza mordu. Jeden z ludzi wskoczył na drzewo, a drugi powoli się cofał.
– Spokojnie… ci… dobry wilk… dobry…- jęczał, cofając się.
– Ja nawet nie jestem wilkiem!- szczeknęłam wściekła, idąc na niego.
Stałam nad nim. Ten położył się, niby pogodzony ze śmiercią, ale nagle złapał długiego kija i wstał z nim, z triumfem.
– No to teraz…- zaczął, podnosząc kij, ale to wystarczyło. Już dawno skończył się czas, kiedy dawałam się zastraszyć podniesieniem ręki. Skoczyłam, łapiąc kij i wyszarpując go z dłoni człowieka. Wrzasnął, puścił i upadł. Wyplułam kij. Cała najeżona, wściekła stałam naprzeciwko niego głucho warcząc. Nie byłam tym szczeniakiem, który ledwo piszczał-byłam dorosłą, półkrwi wilczycą i miałam swoje prawa. Facet zaczął zwiewać. Ruszyłam w pogoń, chłopaki podążyli moimi śladami. Mimo, bólu przednich łap, nadal biegłam dość szybko. W końcu Nemo i Hugo dogonili nas. Widziałam poruszające się nogi… Dzięki polowaniom na sarny, miałam już wprawę. Nagle odbiłam się i skoczyłam, wbijając kły w jego nogi. Dziki, ludzki wrzask zamarł, wśród wycia wilków, dzikich szczeków i powarkiwań.
ROZ. XIV ANIA
Anna Kalinowska mieszkała w niewielkiej wsi. Miała długie, ciemnobrązowe włosy, zwykle upięte w warkoczyki. Posiadła zielone oczy, a na zadartym nosku widniało kilka piegów. Była bardzo szczupłą, smukłą raczej nie wysoką dwunastolatką, uwielbiającą w-f, przyrodę i język polski. Kochała zwierzęta: zaczynając na komarze, a kończąc na słoniach. Jak już wspomniałam, mieszkała we wsi co oznaczało kury, dwie krowy Gwiazdkę i Łatę i dwa psy. Jeden z nich to piękny, rasowy owczarek niemiecki Atom. Miał złotawą sierść, czarny grzbiet i lat trzy. Drugi to niewielki kundelek, Miłka. Sięgała do kolan i miała ledwo roczek. Posiadała krótką, ale jedwabistą sierść koloru dojrzałego kasztana. Oklapnięte uszka, czarny nosek, dość chude łapy i lekko zakręcony ogon-jeszcze tyle możemy powiedzieć o Miłce. Niestety, Ania nie miała matki. Kiedyś wybrała się na spacer do lasu, a na drugi dzień, nad strumieniem znaleziono jej zwłoki. Dziewczynka miała wtedy pięć lat. Została z tatusiem. Był to myśliwy, planujący zakup gończych psów. Nade wszystko uwielbiał… łapać i zabijać zwierzęta. Takie hobby, przez które jego córka bardzo cierpiała. Kochała wszystkie zwierzęta i serce jej się ściskało, gdy tata przynosił do domu martwą zwierzynę, ale nie miała serca mu powiedzieć, że nie lubi martwych zwierząt („Lisy, przeklęte szkodniki! Dzięki nim mam co robić!”- warczał ojciec przyprowadzając do domu martwe zwierzątka). Właśnie w tej samej wsi w której „wściekłe i nieokiełznane wilki rozdarły pana Kowalika” mieszkała nasza bohaterka. Pan Kowalik, bliski przyjaciel taty zmarł. Dziewczynka bardzo się martwiła, a jej tatuś wpadł w prawdziwą furię. Nazajutrz wziął strzelbę i (mimo błagań dziewczynki) wyruszył ukatrupić te „niewdzięczne kundle”. Zebrał ekipę i razem wyruszyli w las. Pan Czarniecki pożyczył wszystkim konie i siatki, które sklejały i oplatały znajdujące się w nich stworzenie. Poganiając konie, ze złowieszczymi okrzykami pogalopowali do lasu, pomścić lub schwytać zabójców pana Kowalika. Ania zalewała się płaczem, siedząc w domu. Modliła się do Boga, by nic złego nie zrobili tym niewinnym stworzeniom. Potem płakała i modliła się na przemian. Z rozpaczy, zapomniała założyć piżamy i wreszcie położyła się spać, mając pełne niepokoju sny.
ROZ. XV KOLEJNE SPOTKANIE
Obudził mnie łomot. Otworzyłam oczy i ziewnęłam. Chłopcy jedli zająca. Radośnie pomerdali ogonami, gdy zobaczyli, że się obudziłam. Przeciągnęłam się. Ból w łapach nadal był, choć nie tak wielki jak wczoraj. Powoli podeszłam do zdobyczy. Nemo i Hugo odeszli i spoglądali na mnie zachęcająco. Zrobiłam parę kęsów. Mięso, jeszcze świeże, lekko chłodne. Przy każdym gryzie leciała strużka krwi. Zjadłam wszystko i wylizałam kości. Dopiero teraz moi koledzy dołączyli się do wspólnego podgryzania resztek zająca. Po śniadanku wyruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem na północ, z dala od ludzkich siedzib. Przystanęłam i trochę powęszyłam w powietrzu. Tak. Woda. Gdzieś tam powinna być woda, albo strumień. Szczeknęłam cicho i nieco przyspieszyliśmy. Powoli truchtaliśmy bym się nie zmęczyła. Nagle… huk i strzał! Stanęliśmy w bezruchu. Powęszyliśmy i wymieniliśmy przerażone spojrzenia. Człowiek. Pot, skóra, metaliczny swąd- to wszystko wskazywało na niego.
– Coś tam słyszałem!- rozległ się krzyk któregoś z mężczyzn.
– Ja też!- dodał drugi.
Wszyscy popędzili konie szybkim truchtem.
W jednym momencie rzuciłam się do ucieczki. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi. Biegłam najszybciej jak umiałam. Ciało przeszywały mi igły strachu.
– Dalej! Dalej! Tam są! Dalej!- ludzkie krzyki echem odbijały się od leśnych pni.
Przerażona pędziłam jak oszalała, przeskakując pnie i gałęzie. Nagle oszałamiający huk rozdarł powietrze i wybuchł koło mnie. Padłam na ziemię. Do oczu, pyska i uszu wbijały się obłoki gryzącego pyłu i piasku. Jakbym ogłuchła-nic nie słyszałam oprócz głuchego kołatania o głowę. Pisnęłam cicho. Głowa stała się ciężka jak głaz, łapy mi się trzęsły… Uchyliłam oczy. Otaczała mnie trawa i szorstkie liście, które zdążyły opaść. Przez chwilę wszystko było rozmazanymi plamami, ale po chwili się wyostrzyły. Słuch też powoli wracał. Głuche kołatania zamieniło się w parskanie koni, tętent kopyt i ludzkie wrzaski. Ciężko dysząc, nagle sobie wszystko uświadomiłam: ludzie, ból, krzyki, wrzaski, klatka, niewola…
– Mamy! Mamy!- wrzeszczeli.
Do dziś nie wiem jakim cudem, ale jakoś dźwignęłam się na nogi. Przednie łapy pulsowały bólem, każdy fragmencik ciała odmawiał współpracy. Ale ruszyłam truchtem. Co krok nowa eksplozja bólu, rozpaczy, cierpienia. Zaciskałam pysk i oczy przy każdym poruszeniu łap, by nie zacząć wyć z bólu… Przez chwilę ludzie stali osłupiali wpatrując się we mnie. Zobaczyłam za jakieś pięć metrów trochę bardzo gęstych gałęzi, w których koń raczej by się nie przecisną. Dalej szumiał strumyk. Rozkoszna, delikatna, chłodna woń wypełniła moje nozdrza. Zauważyłam jak Hugo i Nemo stoją w owym gąszczu i piszczą zniecierpliwieni. Czekają aż podejdę. Cichutko szczeknęłam i pomachałam ogonem, na znak, że już idę. Pokuśtykałam w ich stronę. Już prawie byłam, już prawie, gdyby nie…
– Szybko! Szybciej! Nie może nam uciec! Szybko!
Konie ruszyły galopem. Piana im ciekła z pysków, oczy rozszerzyły się z przerażenia- konie boją się wilków. Wierzchowce stanęły gwałtownie, potrząsając nerwowo głowami i grzebiąc kopytami w ziemię.
– No, dalej… Dalej… – konie otrzymały serię szturchańców w boki.
Zwierzęta cofały się przerażone.
Odwróciłam się i już wiedziałam co robić. Wystawiłam zęby i głośno szczeknęłam. I to wystarczało. Instynkt ofiary wziął górę. Przerażone stanęły dęba i pognały najszybciej jak umiały. Wrzeszczący myśliwy jeszcze pogarszali sprawę- krzycząc jeszcze bardziej płoszyli swoje wierzchowce. Odwróciłam się i wystawiłam zęby w radosnym uśmiechu. Chłopaki machnęli ogonami. Jeszcze kilka kroków i już będziemy razem, czas na wspólne noce, przygody, tylko przeprawimy się przez tą głupią rzekę i uciekniemy, daleko, z dala od ludzi, w dzikim i spokojnym gąszczu…
– Ha!
Stalowo-lepka siatka oplotła moje ciało, boleśnie się wrzynając i jeszcze bardziej pogarszając ból. Zaskomliłam i obejrzałam się. Za mną stał wysoki mężczyzna ciągnąc siatkę w której byłam uwięziona. Zaskomliłam i wystawiłam zęby, lecz ten się nie bał. Z całej siły naparłam na siatkę, by ją przerwać, ale ta trzymała niezwykle mocno. Zapiszczałam błagalnie patrząc na kolegów. Ci szczekali i raz po raz, to cofali się, to podchodzili. Szczęknęłam błagalnie i opadłam z sił. Przewróciłam się i pozwoliłam by mnie zabrał. Obwiązał koniec sieci mocną liną i obszedł mnie dookoła, przyglądając mi się. Wyszczerzyłam zęby. Śmierdział krwią, potem i stęchlizną.
– Poczekaj mała, tylko zadzwonię do sponsora. Zaraz przyjedzie tu tym swoim jeepem i…
– E, Adam! Tu są jeszcze dwa!
Uchyliłam oczy i zobaczył Hugo i Nemo w siatce. Szarpali się i wili, szczekali, próbując rozedrzeć siatkę, ale ta tylko sobie poranili dziąsła, bo ostre linki cięły jak brzytwy. Teraz krew spływała im z pyszczków. Kumple zaskomlili i zaczęli trzeć łapami o pysk. Skomleli i piszczeli z bólu. Mężczyźni rechotali. Spojrzałam na nich. Szczeknęłam cicho i wystawiłam zęby.
– Zamknij się!- wrzasną któryś facet stojący najbliżej mnie i kopnął mnie z całej siły w zad.
Zaskomlałam i przewróciłam się na ziemię. Zawyłam długo i piskliwie. Zaryłam nosem w ziemię. Zmrużyłam oczy i popiskując trzęsłam się cała. Chłopcy zaczęli się szamotać w siatkach.
– Dzwonię do Janka- mrukną Adam.
– A nie zabijemy ich od razu?- warknął koleś, który mnie kopnął.
– Nie. Może je trochę zmęczymy a potem zabijemy?- rzekł mężczyzna, który gładził delikatnie linki siatek.
– Ta!
– Słusznie!
– Dla mnie ok!
– Ale jak?
– Co: jak?
-Jak zmęczymy?
Zamilkli i zaczęli się zastanawiać. Taka burza mózgów. Zła burza mózgów.
– Na łańcuch?
– Przywiązać w lesie?
– Kazać non stop biegać?
– Co ty, głupi! Wilki to wędrowcy, dla nich bez różnicy czy lecą czy nie!
– Pociąć!
– To będzie mord.
– Fakt.
– A może do klatki?
Pomysł ten został okrzyknięty za udany. Przez chwilę jeszcze dyskutowano gdzie i jak nas zamknął, ale w końcu postanowili; przed domem Adama w małych klatkach o wymiarach jeden metr na jeden metr, przez tydzień bez jedzenia i picia. Po tygodniu zostaniemy postrzeleni. Taki „sprawiedliwy” wyrok”. Zadzwoniono do owego Janka, a ja z każdą chwilą czułam się coraz gorzej i gorzej. Głowa, ciężka i rozpalona bolała mnie coraz bardziej, a powieki robiły się ciężkie. Piekły i bolały mnie przednie łapy i miejsce w którym zostałam kopnięta. Zapiszczałam cichutko i poczułam jak opadam w ciemność, nicość, jak odrywam się od ziemi i już nic nie czuję… nic…
ROZ. XVI NIEWOLA
– Och. To ty- cicho warkną.
– No. Jak widać.- odpowiedziałam.
Nieco się skrępowałam. Jeszcze nigdy nie byłam z Nemo tak sam na sam. Tym razem Hugo nie było. Znaczy był, ale spał. I to głęboko.
– Eee… ładny dzień.
– No, właśnie nie bardzo- odpowiedziałam.
Oboje spojrzeliśmy w niebo. Szare chmury i niebo, chłodny wiatr i fruwające wokoło liście.
– Ech no tak. Głupi ja- wpatrywał się w swoje łapy.
– Wcale nie- odpowiedziałam.
– Naprawdę tak uważasz?- Nemo zamerdał ogonem. W jego oczach pojawił się błysk przygody.
– No tak. Wcale nie jesteś głu…- nie dokończyłam, bo Hugo właśnie otwierał oczy.
Nasze spojrzenia spotkały się. Zawstydzona odwróciłam wzrok i szczeknięciem postanowiłam obudzić Hugo.
Drapanie, wycie czy gryzienie nic nie dawały. Klatki były za mocne, nawet przez pręty nie dało się przecisnąć, choć byliśmy naprawdę wychudzeni. W końcu zniesmaczeni postanowiliśmy wyć. Nie było księżyca ani nocy, ale co mieliśmy robić? Sytuacje była beznadziejna. Siedzisz w małej klatce, wokół obcych, nic nie możesz zrobić. Tylko siedzieć i wyć. Tak więc wyliśmy, by dać gdzieś uciec myślom i nerwom. Było to wycie trójki zrozpaczonych wilków. Serce rwało się do lasu wśród leśnych potoków i drzew, do pogoni za zającami i starej, dobrej przepychanki z kumplami. Nagle brzdęk i krzyk. W prostokątnym, przezroczystym otworze wyjrzała twarz człowieka. Małego człowieka. Dziwnie znajoma, jednak… inna. Była to drobna, chuda istotka z ciemną sierścią i wielkimi oczami, które przerażająco się w nas wpatrywały. Przestaliśmy wyć. Wyszczerzyłam zęby i najeżyłam się, głucho warcząc. Kimkolwiek jest nie dam mu się zastraszyć! Jednak po chwili głowy człowieka już nie było. Cichy łopot dobiegł z tego betonowego kloca. Łapy mi zesztywniały, w pogotowiu. Ku nam szła bardzo powoli mała dziewczynka, przypominająca inną dziewczynkę, którą dawno, dawno temu znałam. Jej wyglądam pamiętam jak przez mgłę. Ta pachniała drzewami, psami i świeżą trawą. Trzymała w jednej ręce kilka plasterków szynki, a w drugiej kilka brązowych kulek. Nie wiem dokładnie skąd, ale dobrze znałam te plasterki i kulki. Powęszyłam. Kiszki zagrały mi marsza. Z przyjemnością bym zamerdała ogonem, zapiszczała i z przyjemnością bym zjadła smakołyki, ale po spędzeniu kilku miesięcy w buszu, trzymałam się na baczności. A jeśli to pułapka? Zasadzka? Jeśli uniesie dłoń, a potem poczuję pulsujący ból? Trzeba się było pilnować. Choć człowiek nie wyglądał na niebezpiecznego, pozory mogły mylić.
– Cześć-cicho szepnęła. Nie straciłam czujności.
– A więc tata was złapał-westchnęła- mam coś dla was. Proszę
Podeszła bliżej do klatki. Podkuliłam ogon i wystawiłam zęby warcząc głośno.
– Cicho… nie bój się- rzekła.
Garstka kulek i dwa plasterki szynki cicho pacnęły o podłogę klatki. Moi towarzysze również dostali jeść. Człowiek odszedł parę kroków i przypatrywał nam się.
– Jedzcie. Nic tam nie ma. Słowo- powiedziała.
Z nieufnością na nią zerknęłam, obwąchując jedzenie. Było dobre. Pachniało odpowiednio, może czułam nieco zapachu człowieka, ale zdawało się być dobre. Decyzja zapadła błyskawicznie. Podskoczyłam, złapałam plasterki i szybko cofnęłam się w tył klatki, jedząc i wciąż obserwując dziewczynkę. Ta wpatrywała się we mnie. Nie podchodziła, krzyczała, wołała, biegała, odchodziła-nic nie robiła. Tylko siedziała i patrzyła, a mi to odpowiadało. Potem wychyliłam szyję i delikatnie się podczołgując, brałam w pysk po jednym, małym kęsie. Ta uśmiechnęła się i szepnęła:
– Wrócę dziś wieczorem.
I pomknęła, zadziwiająco cicho do domu. Drzwi skrzypnęły i już jej nie było.
ROZ. XVII WYBAWICIELKA
Szóstego poranka, Ania przyszła wyjątkowo wcześnie. Trzymała to co zwykle-brązowe kulki i plasterki szynki.
-Musicie uciekać. Szybko-szepnęła wsuwając pośpiesznie smakołyki.
Zza pazuchy wyciągnęła klucze. Gdy skończyliśmy jeść spojrzała mi w oczy.
-Nic mi nie zrobisz, prawda?- szepnęła-Ja chcę was tylko uwolnić, nie zrobię wam krzywdy, ja chcę was tylko uwolnić, nie zrobię wam krzywdy, ja chcę was tylko uwolnić…
Powoli podchodziła do krat. Wsunęła klucz w dziurkę od klucza. Cofnęłam się. Przekręciła klucz, który z chrzęstem i cichym stukotem przekręcił się w bok. Nogą przytrzymała drzwiczki. Wychyliła się i to samo zrobiła z klatką Nemo i Hugo.
-Raz… dwa… trzy…- powiedziała cicho i błyskawicznie odskoczyła. Odbiegła aż na ganek i schowała się za doniczką z pelargoniami.
Spojrzeliśmy po sobie. Nie wiedzieliśmy co ona zrobiła, ale jeszcze nigdy nas nie skrzywdziła. Powoli podeszłam do bramki. Powąchałam ją. Metal i trochę dziewczynki. Popchnęłam łapą drzwiczki. Skrzypnęły i odchyliły się. Zamerdałam ogonem i z całej siły pchnęłam je łapą. Zaszczekałam i wyskoczyłam z klatki. Chłopaki, kiedy zobaczyli jak wyszłam powtórzyli ową czynność. Zaszczekaliśmy i wszyscy do siebie podbiegliśmy. Merdając ogonem jak oszalała, obwąchałam się z kumplami. Lekko szczypiąc czy liżąc po pyszczku pozdrawialiśmy się i witaliśmy. Nemo nawet tak się uszczęśliwił, że aż polizał mnie w nos. Odpowiedziałam leciutkim i pieszczotliwym szczypnięciem w ucho. Zapomniałam całego bólu i głodu; byłam przeszczęśliwa, radość eksplodowała we mnie, nie mogę po prostu opisać tej radości. Nagle usłyszałam szept i odwróciłam się.
-Psik! Uciekajcie! Tata was zabije! Uciekajcie!
To Ania siedziała. Stanęłam i wpatrywałam się w nią. Strach. Bała się. Gdyby to nie byłaby ona już bym się rzuciła. Wilk nie naje się szynką i brązowymi kulkami. Jednak… Nie. Cichutko warknęłam na kumpli i szybkim truchtem przemierzyliśmy ogródek. Stanęłam na krawędzi lasu i odwróciłam się. Dziewczyna wpatrywała się we mnie, prosto w oczy. Odwzajemniłam spojrzenie. Cicho zawyłam i pomknęłam z kumplami w głąb lasu, na wolność, tam gdzie moje miejsce.
ROZ. XVIII SZALONY WILK
– Stop- mruknęłam.
Zatrzymaliśmy się, węsząc w powietrzu. Kilka metrów przed nami, w małym sosnowym gaiku była silna woń jeleni, a do tego między gałązkami i igłami dostrzegłam ruch jeleniej szyi-mój cel. Staliśmy tak w ciszy, napięciu i skupieniu, czekając kto pierwszy skoczy. W pewnym momencie rozległ się trzask gałązek i ciche parskanie. Jelenie ruszyły. W jednym momencie wystrzeliliśmy jak z procy. Pozwoliłam żeby Nemo i Hugo wyprzedzili mnie. Ich zadaniem było oddzielić i zagonić wybrane zwierzę, a moim skoczyć i zagryźć. Piątka przerażonych jelonków susami biegła naprawdę szybko i długo, ale my potrafimy jeszcze szybciej i jeszcze dłużej. Nie biegliśmy specjalnie szybko; zależało nam aby ofiary się zmęczyły, potem wkroczymy do akcji. Nie myliłam się: po kilku minutach jeden z nich został w tyle, jakieś pięć metrów od swych towarzyszy. I to wystarczyło. Chłopaki błyskawicznie pobiegli w jego kierunku. Potem Nemo wybiegł do przodu i zaszczekał, wysuwając kły. Ten już się cofał, ale Hugo już był za nim. Gdziekolwiek by się nie okręcił tam już napotykał warczącego czy szczekającego, głodnego wilka. Krąg był coraz mniejszy i mniejszy. W końcu Nemo podskoczył i wbił zębiska w tylną nogę jelenia. Był już nasz. Szarpnął z całej siły, powalając na ziemię nasze przyszłe śniadanie. Śniadanie zaryczało, konając. Próbował wstać. Już prostował nogi, już wstawał, ale ja jednym susem skoczyłam i wbiłam zęby w gardło przeciwnika. Słodki, ciepły smak krwi napłyną mi do pyska, ale coraz mocniej zaciskałam zęby. Widziałam jego przerażone, czarne, powoli puste oczy z których wybiegało życie. Nagle w ostatnim odruchu zwierzak machnął nogą przednią nogą. Nie mogłam puścić jego szyi, ale kątem oka z przerażeniem widziałam jak noga się zbliża. Przerażona zamknęłam oczy i jeszcze mocniej zacisnęłam zęby. Wtem, zamiast bolesnego uderzenia poczułam obok siebie sierść i nogę. Otworzyłam oczy i ujrzałam dzielnego Hugo, który skoczył i złapał nogę, którą trzymało teraz jedno ścięgno, które Hugo próbował na dobre urwać. Westchnęłam i puściłam gardło ofiary. Miałam cały czerwony, pokryty krwią psyk od trzymania tego gardła. Jednak opłacało się. Oblizałam się i rozpoczęłam ucztę. Kilka chwil po mnie zaczęli jeść Nemo i Hugo; ponieważ rządziłam w tym miniaturowym stadzie, zaczynałam jeść pierwsza. Gdy żeśmy się najedli udaliśmy się do pobliskiego powalonego drzewa i położyliśmy się by odpocząć.
Leżąc na miękkim mchu było nam bardzo przyjemnie. Słońce wyszło zza chmur delikatnie gładząc nas po głowach. Brak liści na drzewach, a pojawienie się ich w przeróżnych barwach na ziemi miało olbrzymie plus-nagrzane były bardzo dobre do wylegiwania się. Powiał lekki, ciepły zefirek. Rozbrzmiał świergot ptaków i brzęczenie pszczół. Hugo stękną leniwie i przewrócił się na drugą stronę, mrucząc. Ja sama chciałam się odchylić aż trafiłam plecami na coś miękkiego. Podskoczyłam i okazało się, że to Nemo. Wilk zamerdał ogonem i położył głowę na łapach, mrugając oczami. Zawstydzona pisnęłam, oblizałam się po nosie i przepraszając machnęłam ogonem. Ciemnowłosy towarzysz tylko delikatnie szczypną mnie w ucho, na znak, że „nic się nie stało”. Westchnęłam i się położyłam.
Słońce przestało grzać. Ładnie zapowiadający się dzień stał się pochmurny i szary. Mocniejszy wiatr zmuszał do szaleńczego tańca szkarłatne i złote liście. Wstałam i przeciągnęłam się. Wiatr zawiał mocniej. Zbieramy się. Cicho szczeknęłam i chłopaki wstali ziewając i przeciągając się.
-Idziemy-burknęłam i ruszyłam nie za szybkim truchtem, tak dla lekkiej rozgrzewki.
Towarzysze leniwie podążyli za mną. Z czasem nasza wędrówka nabierała tempa. W końcu przyspieszyliśmy do wolnego wilczego galopu. Złotawy liść sfruną trafiając na pysk przynosząc mnóstwo nowych zapachów. Kichnęłam i potrząsnęłam głową. Zleciał szybując dalej. Znów zwolniliśmy do truchtu. Biegliśmy zgrabnie omijając grube pnie, skacząc przez rowy i powalone gałęzie. Nagle… kap! Mokra kropla wylądowała na moim nosie. Po chwili dziesiątki i setki kropel uderzały w łapy i moczyły gęste, ciemne futro. Potrząsnęłam łbem i pogoniłam kolegów. Pływać i taplać się w wodzie całkiem lubiłam, ale deszczu-nie znosiłam. Pada z góry miliardy małych kropelek, najczęściej rozpoczynając swój mokry atak niespodziewanie. Biegliśmy gęsiego przez deszcz. Po kilku godzinach żwawego marszu zwolniliśmy. Szliśmy odpoczywając. Teraz deszcz nie padał ani nie kropił. On lał. Po prostu lał. Znowu przyśpieszyliśmy do szybkiego truchtu. Biegliśmy aż do wieczora i do wieczora lało. Już dysząc przeskakiwaliśmy przez gałęzie i kałuże. Łapy lekko się trzęsły, byłam zmęczona, ale gdzie znajdziemy schronienie w ten deszcz? Chłopcy też dyszeli, Hugo nawet powłóczył łapami kilka metrów za bratem. Zwolniliśmy dysząc i wystawiając jęzory na całą długość. Deszcz nadal lał, choć wydawało się, że już mniej i słabiej. Hugo zaskomlił. Ja i Nemo przystanęliśmy. Ten wlekł się kilka dobrych metrów za nami, skomląc i piszcząc; łapy się trzęsły. Niegdyś jasnoszara, prawie biała sierść, teraz zamieniła się w ciemnoszarą, matową, szorstką i postrzępioną, która żałośnie zwisała. Sierść przy łapach i całe nogi były czarne od błota. Uszy mu oklapły, ogon też. Cicho piszczał, dysząc i spoglądając na nas. Nemo podbiegł do brata i polizał go po pysku i barku. Spojrzał na mnie.
– Co robimy Nelly? On jest wykończony, nie pójdzie dalej! Wiesz, że jest najmłodszy i najdelikatniejszy! Jest prawie psem! Nelly, nie możemy dalej iść… Nelly co robimy… co robimy… Ej, Nelly!- zawył Nemo patrząc na mnie.
Myślałam intensywnie. Musimy iść dalej, ale Hugo jest wykończony, a nie zostawimy go. Jesteśmy stadem, drużyną, kumplami i rodziną. Nie zostawimy go, ale i nie możemy dalej iść. Co robić? Co robić? Nadal padało, co prawda nieco słabiej i mniej, ale sam fakt, że pada nam nie pomagał. Zawyłam długo i przeciągle, szukając rozwiązania wśród chmur, nad drzewami…
– Szukaj nory Nemo. Schowamy się-szczeknęłam.
Stanęłam w pewnej odległości od nich, węsząc. Nemo przekonywał Hugo by wstał. Westchnęłam.
Dlaczego wszystko jest na mojej głowie?
- Hmmm… To ci zagadka… Może dlatego, że jesteś przywódcą?- odezwał się ironiczny głosik w mojej głowie.
Znów westchnęłam. Zmrużyłam oczy i się rozglądnęłam. Gdzieś w oddali, wśród szarosrebrnych, wodnistych smug i linii deszczu zauważyłam duży pień, a pod nim czarną głębię. Pewnie norę. Sporą. Ciepłą i suchą. Odwróciłam się i cicho szczeknęłam.
– Idziemy pod tamten pień. Chodźcie.
Szłam powoli, kilka metrów za mną wlekli się zmartwieni bracia. Wreszcie doszliśmy. Odsunęłam się, robiąc miejsce Hugo. Weszli, dysząc i sapiąc, zlani potem i wodą. Ciężkie, nawodnione futro niemiłosiernie ciążyło. Ledwo żywy Hugo wczołgał się delikatnie do ciemnego tunelu, który okazał się doskonałym schronieniem. Był duży, suchy i chłodny. Mój kolega pacną głucho o ziemię z ciężkim westchnięciem. Leżał całkiem płasko i ciężko oddychał. Niegdyś srebrnobiała sierść teraz jeszcze bardziej się ubrudziła po ułożeniu się do odpoczynku. Najmłodszy z naszego stada głucho jęknął. Westchnęłam i wyszłam przed norę. Położyłam się. Mokre, wielobarwne liście z trochę ubrudziły błotem i piaskiem mój pysk. Zaszeleściły cicho gdzieś z tyłu. Poczułam delikatne szczypnięcie w ogon. Warknęłam i obejrzałam się.
– Nemo, przestań.
Czarny wilczur lizał i pieszczotliwie szczypał mnie w ucho. Kłapnęłam zębami i zalotnik odskoczył merdając ogonem.
– Uspokój się! Nasza sytuacja nie jest śmieszna!- szczeknęłam- Nie obchodzi cię twój własny brat! Jest coraz zimniej, a Hugo choruje! A ty się zabawiasz!
Cała frustracja i gniew wybuchły. Zimno, ból, zbliżający się głód, choroba Hugo i zagrożenie ze strony ludzi. Jak ten szczeniak musiał się akurat teraz bawić?!
– Co ty… Nelly… Ja tak dla żartów…- pisną Nemo. Cały się skulił i powoli wycofywał.
– Ale ja nie jestem do żartów! Odejdź- zawarczałam wściekła.
Pies wrócił do nory i ułożył się koło brata, ogrzewając go własny ciałem. Położył się tyłem do mnie.
Super. Ekstra. Gratulacje Nelly. Teraz jeszcze Nemo się obraził – zaszczebiotał cienki głosik w mojej głowie.
Deszcz przestał padać. Po lesie unosił się świeży, wodnisty zapach. Kilka kropli spadło z gałęzi na brązowo-czerwonawe liście. Za to robiło się ciemno. Słońca w ogóle nie było widać, więc nie zachodu słońca. Bardzo szybko zrobiło się szaro. Wiatr zawiał, ciężkie gałęzie, uderzając o siebie zaterkotały złowieszczo. Gdzieś zakrakały wrony. Mój wzrok znacznie się wyostrzył. Do nosa napłynęło tysiące przeróżnych woni saren, dzików, zajęcy… Przeciągnęłam się. Od kilku dni nic nie jadłam, a było coraz chłodniej. Wstałam. Nemo wylizywał zimne łapy Hugo. Biały wilk zaskomlił we śnie, potrząsając łapami. Ja i Nemo z napięciem wpatrywaliśmy się w niego. Zamrugał, potrząsnął lewym uchem, stęknął i przewrócił się na drugą stronę. Nadal spał. Przez chwilę panowała krępująca cisza, przerywana raptownymi oddechami naszego towarzysza. Zapiekło mnie w pysku.
– Eee… Nemo…?
– Co?- nadal był obrażony.
– Ja eee… no… idę na łowy. Wrócę… zaaa… nooo… trochę. Za niedługo będę.
– To idź.- burkną.
Ruszyłam truchtem przez las. Mimo mnóstw przeróżnych zapachów nie mogłam jakoś złapać tropu. Myślami wciąż byłam w norze. Przy Hugo. I Nemo. Och, Nemo! Teraz zostałam zupełnie sama. Nawet Nemo mnie nie wspierał. Dlaczego tak zrobiłam? Przecież odrobina relaksu podczas zabawy nigdy nikomu nie zaszkodziła. Nagle złapałam bardzo silny trop. Nos przykułam do ziemi. Kilka saren lub jeleni. Mój nos zaczął pracować intensywniej. Krew. Czułam krew. Tak. Jeden z nich (czuć to wyraźnie) krwawił i to mocno. Łatwy łup, nie ma co. To będzie szczenięca zabawa! Skupiona i szczęśliwa zarazem pomknęłam z niewidoczną ścieżką. Przebiegłam niezły kawałek. Wpadłam w zagajnik. Przedzierałam się przez krzaki. Łapy zapadał mi się w miękkim mchu, a niewielkie, ostre gałązki smagały mnie boleśnie po bokach. Jedna gałązka przejechała mi po policzku. Zaskomlałam i zaczęłam łapą trzeć piekące miejsce. Wsadziłam nos w mech, pojękując. Czemu nic mi dziś nie wychodzi? Nagle rozległ się tętent kopyt. Coś cicho zaryczało, a obok mnie pomknęło sześć, zgrabnych, skocznych cieni. Ruszyłam w pogoń. Dysząc doganiałam ofiary. Łapy cicho odbijały się od mchu. Pogoń była iście szaleńcza. Biegłam najszybciej jak umiałam, wokół mnie tańczyły ciemne plamy, szumiało jakby się wezbrał wicher. Skupiłam wzrok na najbliższej ofierze. Biegła z wyraźnym trudem, słyszałam jej dyszenie. Pachniała wyjątkowo mocno. Pachniała krwią. Przyspieszyłam. Dzieliło mnie od niej zaledwie kilka metrów. Jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w ruch tylnych nóg zdobyczy. Była tak blisko… Próbowałam otoczyć ranną sarnę, ale nic z tego. Nie umiałam działać w pojedynkę. Zdobycz uciekła bardzo łatwo, a ja nawet nie próbowałam jej gonić. Zawróciłam się i potruchtałam w przeciwnym kierunku. Muszę coś znaleźć. Węszyłam i węszyłam, ale coś mi się nie udawało. Kręciłam się w kółko węsząc. Gdzieś tu musi coś być… musi… jest! Zające! Pomknęłam jak burza na zachodni wschód. Zapach był tak silny, że nie musiałam nosić nosa przy ziemi. Zwolniłam do szybkiego, bezszelestnego truchtu.
Rozglądałam się, węsząc natarczywie. Zapach jest bardzo silny, gdzieś tu muszą być. Już kilka razy polowałam z chłopakami na zające. Są małe, szybkie i niezwykle zwrotne oraz skoczne i wytrzymałe. Trudno je dogonić, ale jak je się już złapie to krwiste, cieplutkie mięsko jest przepyszne!
Nagle zamarłam w bezruchu i schyliłam się. Napięłam tylne łapy, aż drżałam z ekscytacji. Wiedziałam, że muszę opanować złą emocję, aby nie przepłoszyć zwierzyny. Szacując, zając był około pięćdziesięciu metrów ode mnie i wyraźnie mnie nie zauważył-coś tam sobie skubał w trawie. Przycupnęłam w leśnej trawie gotowa do ataku.
Trzy… Dwa… Jeden… Nie schrzań tego Nelly!
Ruszyłam. Biegła naprawdę bardzo szybko, wyciągając daleko łapy. Czułam jak każdy mięsień zgodnie ze wszystkim pracuje, każdy wydech i wdech był cichy, zmrużyłam brązowe oczy w skupieniu, mając tylko jeden cel: zanurzyć zęby w miękkim ciele zająca. Ten po chwili odbił się i długimi susami pędził przez las. Przyspieszyłam. Szara kupka sierści gwałtownie skręciła za pniem, ledwo się wyrabiając. Ja skręciłam przed pniem, oszczędzając sobie kilka metrów. Zwierzę oglądnęło się i ruszyło jeszcze szybciej. Niczym cień przyspieszyłam i ja. Pysk wykrzywiłam w wilczym uśmiechu. Nagle ofiara skoczyła niespodziewanie w bok, w ciemny, ostry gąszcz kłujących krzaków. Zawahałam się przez chwilę. Czy zając rzeczywiście był tego warty?… Tak! Rzuciłam się w ciernie za zdobyczą. Zaraz poczułam ukłucia na całym ciele. Zaskomlałam z bólu. Rozglądnęłam się. Wokół mnie było mnóstwo ostrych gałęzi i krzaków, zasłaniających widoczność. Łapy zanurzyły się głęboko w miękkim mchu. Gdzieś zauważyłam doły, wykopane ludzką ręką. Wzdrygnęłam się. Szybko odrzuciłam ludzi z myśli i skupiłam się na zającu. Powęszyłam. Gdzieś tu był. Wbiłam oczy w mrok. Gdzie on jest? Coś się poruszyło w prawo ode mnie. Co to? Skradałam się, powoli i cicho. Zamarłam. To na pewno nie był zając. Ani sarna. Powęszyłam jeszcze raz. Pachniało wilkiem. Poczułam jak osuwam się gdzieś daleko, łapy jakby wmurowano mi w zielonkawy mech. Najeżyłam się. Miałam dziwne wrażenie, że to coś też się we mnie wpatruje. Cicho szczeknęłam i cofnęłam się. Coś mi się tu nie podobało. Nagle coś mnie oślepiło i poczułam jak się przewracam. Poczułam na sobie wielki ciężar, coś mnie przygniotło. Ujrzałam błysk bieli i poczułam jak coś złapało mnie za kark i ciągnie. Zakrztusiłam się. Czekałam na śmierć. Zamknęłam oczu. Jak to możliwe, że umarłam, a nadal czuję na karku zęby i mech pod sobą?
– Wstawaj- coś głucho przy moim karku zacharczało. Uścisk zelżał.
Otworzyłam oczy i spojrzałam w górę. Nade mną stał największy wilk jakiekolwiek widziałam w życiu. Miał ciemną, szczeciniastą sierść i żółte oczy. Wiele blizn pokrywało jego pysk, łapy i kark. Sierść była rozczochrana i poplamiona krwią. Czubek nosa był z krwi-pewnie zajęczej. Pachniał wolnością, lasem, krwią i… odrobinkę człowiekiem?
– Powiedziałem: wstań- hukną.
Głos był szorstki i twardy. Posłusznie wstałam. Wilczy przybysz obszedł mnie dookoła. Po chwili staną naprzeciwko mnie i niewinnie przekrzywił głowę, zupełnie jak ciekawskie szczenię. Ja zaś stałam w napięciu, przerażona swoją sytuacją.
– Jak ci na imię?- zapytał.
– N… Nelly…- wyjąkałam.
Ten coś chrząkną, parskną i spytał:
– Czegoś tu szukała?
– Polowałam na zająca.
– Hmmm… Sama?
– Tak.
– Nie masz znajomych? Czy tam jakiś… przyjaciół?
Gorączkowo myślałam. Skłamać, czy mówić prawdę?
– Tak… Mam przyjaciół.
– To czemu polujesz sama?
– Boo…- zająknęłam się. A co jeśli on do nas przyjdzie i zrobi chłopakom krzywdę. Ale z drugiej strony, on jest jeden a nas trójka. Do tego zawsze moglibyśmy uciec- jeden z nich jest osłabiony, a drugi został by się nim opiekować.
Wilczur kiwną łbem i nadal się we mnie wpatrywał. Intensywność jego spojrzenia niemal paliła mnie tak mocno, że aż odwróciłam głowę, przypatrując się swoim łapom.
– To koledzy czy koleżanki?- nie podobała mi się jego ciekawskość.
– Koledzy.
Wielki wilk coś burkną.
– Tylko koledzy? Nikt więcej dla ciebie?
– Nie- odparłam stanowczo i głośno.
Ten się uśmiechną i znów przekręcił głowę.
– Może masz ochotę na zająca, na tego którego polowałaś?
– Co?- to pytanie zbiło mnie z tropu- to znaczy… eee… tak, chętnie.
– Za mną.
Potruchtałam za nieznajomym. Poruszał się długim truchtem, wyciągając łapy. Zauważyłam, że lekko utykał na tylną prawą nogę. Wielki wilczur prowadził mnie zwinnie unikając dziur, gąszczy i krzaków. Zręcznie omijał przeróżne przeszkody. Truchtaliśmy w ciszy zmąconej jedynie cichym szelestem liści czy szmerem wiatru. Spojrzałam w niebo i poczułam w sobie pustkę. Miliony srebrzystych gwiazd porozkładało się na granatowoczarnym niebie. Gdzieś pośrodku… ach! Wielka srebrzysta kula wisiała na ciemnym niebie. Coś mnie do niej ciągnęło choć nie wiem co. Poczułam jak jestem jej cząstką, jak coś mnie do niej ciągnie… coś niewytłumaczalnego. Wiatr zawiał, a me oczy zabłyszczały. Chciałam przy nim być, czymkolwiek jest. Nagle poczułam jakby coś mnie rwało do Nemo i tej jasnej kuli. Albo mi odbijało, albo nie wiem co się ze mną działo, ale ujrzałam obok dziwnej kuli pysk mojego najdroższego towarzysza. Spoglądał na mnie swoimi wielkimi oczami i łagodnie potrząsał głową. Poczułam wielką potrzebę bycia z nim. Och, Nemo! Dlaczego się z tobą pokłóciłam? Dlaczego? Jak mogłam? I kiedy chciałam wykrzyczeć, że przepraszam, nie chciałam, oczy Nemo zrobiły się okrągłe i przerażone. Gwałtownie potrząsną łbem i znikną. Już chciałam się zapytać co się stało, ale usłyszałam w głowie spokojny, melodyjny, choć z nutką niezależności głos.
Uciekaj. Bój się twojego nowego towarzysza. To Szalony Wilk. Zachowaj czujność. Uciekaj.
– Interesuje drogą panienkę księżyc?- podskoczyłam. Dopiero sobie zdałam sprawę z obecności wilczura.
– Co?- warknęłam cichutko.
– Księżyc.
– Ta jasna kula to… księżyc?- zapytałam. Była naprawdę piękna.
– Tak. Każdy wilk ma coś w sobie z tego księżyca. Gdyby nie istniał księżyc nie istniałyby wilki. Bez niego jesteśmy niczym. Pustką. My często prosimy go o coś, wyjąc, albo dziękujemy. Zależy jak jest. Matki dziękują mu za szczenięta, łowcy za szczęśliwy łup. Czasem można mu się pożalić, pogniewać, pocieszyć. On cię nigdy nie opuści. Zawsze czuwa przy tobie. Zawsze możesz na nim polegać. Czasami chodzą legendy, że do niektórych wilków przemawia. To niezwykle rzadkie. No, ale przemawiał tylko wtedy, gdy ktoś miał spore kłopoty. Owszem usłyszenie księżyca to niezwykły zaszczyt, ale potem możesz oszaleć, bo ciągłe ostrzeżenia… No nie wiem, czy to takie fajne. Choć kawałeczek głębiej w las. To już niedaleko.
Ruszyliśmy szybszym truchtem, niemal biegnąc. Myśli pędziły po mojej głowie z oszałamiającą prędkością. Dlaczego księżyc do mnie przemówił? Czyżby wilk idący przede mną jest niebezpieczny? Dlaczego i jak? Kim jest Szalony Wilk? Skąd on wiedział aż tyle o tym księżycu? I czemu ukazał mi się pysk Nemo? Czyżby był w niebezpieczeństwie?
– To tutaj- bas wielkiego wilka wytrącił mnie z zamyślenia- lepiej już jedz. Zimny zając nie jest za dobry.
Zabrałam się do jedzenia. Mięso było chłodne, ale smaczne, krwiste i miękkie. Jadłam cicho i coraz bardziej ta sprawa mi się nie podobała. Który wilk częstuje obcego wilka własną zdobyczą? I co to za zapach człowieka? Gdy skończyłam spojrzałam na obcego.
– To ja już sobie pójdę- mruknęłam i zaczęłam się wycofywać.
– Nie!- jego głos był stanowczy i groźny.
Nagle coś zaczęło tłuc mi się po głowie. Zmrużyłam oczy i zaskomlałam. Takiego bólu jeszcze w życiu nie doświadczyłam. Miliony krzyków, szeptów, rozkazów i ryków miotało mi się po głowie. Wtedy wśród ciemności, ujrzałam jedną parę oczu. Były olbrzymie i orzechowo brązowe. Niezwykle łagodne i opanowane, miały coś w sobie wpisane, jakby wolność, niezależność…
Uciekaj!!!
Bierz ją!!!
Otworzyłam oczy i wstałam. Za Szalonym Wilkiem stał człowiek. Szalony był chyba wyszkolony przez ludzi. Widziałam jak czarny pasek wbijał się mu w szyję, a człowiek za nim trzymał mały prostokącik z drucianą antenką.
– Powiedziałem: BIERZ JĄ!!!
Ruszyłam do dzikiej ucieczki. Mimo iż byłam strasznie zmęczona przerażenie dawało mi dziki napęd w łapy. Ciężko oddychając pędziłam. Usłyszałam dzikie szczeki i powarkiwania za sobą. Odwróciłam głowę. Z jego pyska ciekła piana w oczach malowała się szalona rządza mordu. Kłapną zębiskami i przyspieszył. Odwróciłam głowę i biegłam dalej, szybciej.
– Dalej! Dalej!- ryki ludzi wcale mi nie pomagały.
Nagle inne szczeki dołączyły do ujadania Szalonego Wilka. Przerażona przeskoczyłam przez cierniste gałęzie. Wokół mnie szumiało, huczało, terkotało, szczekało, ja sama zagubiona wśród takiej miary piany, krwi i nienawiści… Przymknęłam oczy i poczułam jak leci z niej woda.
Przecież wilki nie płaczą… Wilki nie płaczą…
Poczułam jakby cichy trzask rozległ się wewnątrz mnie. Niczym jakaś szmatka rozdarłam się potrząsana przez większego psa. Biegłam dalej, z oczu leciały wilcze łzy, za mną biegli ludzie i Szalony, cale dzieliły mnie od śmierci, wewnątrz martwa, jakim cudem jeszcze istnieję, myślę, czuję… Przecież nie ma już po co żyć… Wcześniej czy później mnie złapią, zwiążą i zamordują… Jest już do niczego potrzebna… To wszystko nie ma sensu…
Nemo! Nemo!
Coś cicho szepnęło te słowa w mej zatłoczonej, obolałej głowie… Kto to jest? Nemo… Nemo…
Nemo! Nemo!
Powtórzyło. Nie… moment… Nemo istnieje! Tak! To… wilk?
Nemo! Nemo!
Nemo to wilk! Ja go znam… ja… ja… ja go kocham! To dla Nemo istnieję, gdyby nie on, me życie, puste, wypełnione bólem i cierpieniem nie czułoby miłości. To dla Nemo muszę biec. To dla Nemo.
Odwróciłam się. Skoczyłam z miejsca i wbiłam zęby prosto w gardło przeciwnika. Poczułam ciepły, słodki smak krwi w pysku. Potrząsnęłam martwym przeciwnikiem i rzuciłam. Nie wiem skąd, ale wezbrała się we mnie niszczycielska siła. Cała upaćkana krwią, najeżona i wściekła do granic możliwości kłapnęłam zębami. Ludzie unieśli czarne, śmierdzące patyki.
No dalej… Czekam…- warknęłam.
– Sam się prosisz wredny kundlu!
– Za kłaki i tak będzie szmal!
Coś cicho strzyknęło, potem rozległ się huk i mała, czarna kulka pomknęła w moją stronę. Zła kulka. Skoczyłam. Tam, gdzie przed chwilą stałam wylądowała mała, czarna, śmierdząca kulka. Wbiłam się w rękę mężczyzny. Wrzasną. Wokoło rozległy się huki. Ja trzymałam rękę aż poczułam kość. Coś trzasnęło, było pełno krwi. Człowiek krzyczał, darł się przerażająco. Potrząsnęłam bezwładną człowieczą ręką. Stojąc na nim spojrzałam w jego oczy, powoli robiące się czarne i puste. Patrzył przerażony. Zaczął charczeć i się trząść.
– Nie… rób mi… nic złego…
Za długo byłam łaskawa –szczeknęłam i ponownie wbiłam zęby w jego rozerwaną dłoń.
Potrząsnęłam nią i po chwili ściskałam w pysku zakrwawiony, ludzki kikut, niegdyś będący dłonią, która chciała mnie zabić.
Odwróciłam się, błyskając lśniącymi zębami do drugiego mężczyzny. Ten wrzasną i zwiał. Nawet nie próbowałam go gonić. Nie miałam czasu. Mój nos zawędrował do ziemi. Czułam tu swą woń. Czułam tu mą drogę do Nemo. Powoli świtało. Gnałam ile sił w nogach do naszej nory. Znajomy zagajnik, lasek, polana, rzeka… Ujrzałam norę a w niej stojącego już Hugo i-serce zbiło mi mocniej- Nemo stojącego nad nim. Potruchtałam do chłopców.
– O. Jesteś- warkną nadal na mnie obrażony- z pustymi kłami.
Poczułam dziwne mrowienie i niepewność. Musiałam mu to powiedzieć?… Tak.
– Nemo, ja… ja chciałam cię przeprosić.
Czarny wilk spojrzał na mnie, jakoś szczególnie po czym mrukną do Hugo:
– Bracie, odejdź. Ja i Nelly musimy porozmawiać.
Ten kiwną łbem i odbiegł kawałek dalej. Śledziłam wzrokiem Hugo, który odbiegał.
– No, co chcesz mi powiedzieć?- zapytał. Nie było odwrotu.
– Że… chciałam cię przeprosić. Zachowałam się głupio i… i jak ostatni york.
On już się uśmiechną i przekrzywił głowę.
– Zgoda, Nelko?- zamerdał ogonem.
– Dobrze, że mam sierść, bo się zarumieniłam- mruknęłam.
– Co?- zapytał- Czyżby wielka przywódczyni, najmądrzejsza wilczyca świata się zawstydziła jak ostatni york? Wraca cała zakrwawiona, pewnie polowała na przepiórki!
Parskną śmiechem. Skoczyłam, złapałam go za ucho i szarpnęłam. Zaskomlał, warkną i szczypną mnie w kark. Ruszyłam biegiem, a Nemo mnie gonił. Gwałtownie skręciłam. Ten się nie wyrobił i zdezorientowany wylądował na zadzie. Szczeknęłam radośnie i pociągnęłam go delikatnie za ogon. Mój przyjaciel ruszył w przyjacielską pogoń. A może trochę bardziej przyjacielską niż być powinna?
ROZ. XIX TRUDNE CZASY
Właśnie kierowaliśmy się wzdłuż pewnej rzeki, która była za szeroka, za silna i za głęboka by ją przeskoczyć czy choćby przepłynąć. Nawet przy próbie napojenia się Hugo o mało nie wpadł- przy brzegu było mnóstwo błota, które nie dość że wciąga do kolan to jeszcze się ślizga. Biegliśmy szybkim truchtem wzdłuż rzeki aby szukać węższego miejsca do przejścia. Czułam, że po drugiej stronie ciemnoniebieskiej toni jest mnóstwo zwierzyny i nie „zajmuje się” nią żaden drapieżnik. Z dnia na dzień było coraz zimniej i zimniej. Nasze sierści się zagęściły i wydłużyły. Robiło się bardzo szybko ciemno. Wiem, że to dziwne, ale nie bardzo lubię polować w nocy. Po spotkaniu z Szalonym Wilkiem nie lubię polować po ciemku. No, chyba, że już jest taka konieczność. Biegliśmy po ciemku nadal szybko. Cichy szelest liści i szmer wody towarzyszyły nam wiernie. Każdemu kroku towarzyszyło ciche „pac”-błoto i miękkie liście nie dawały nam stąpać bezszelestnie.
– Ej, Nelly- warkną Nemo, który wytrwale truchtał tuż za mną.
– Co?
– Jest już chyba środek nocy. Może nieco odpoczniemy? Daj spokój jutro też jest dzień. Wstaniemy ze świtem słońca i wyruszymy razem, szybciej.
Zatrzymałam się, zastanawiając się czy faktycznie tak postąpić. Tak, Nemo miał rację, to dobry pomysł.
– Dobra. Zapuśćmy się kawałek w las, potem wyruszymy w dalszą drogę.
Ruszyliśmy szybkim biegiem w głąb lasu. Zobaczyłam jakiś powalony, spróchniały pień drzewa.
– Dobra nasza!-szczeknęłam i wszyscy podbiegliśmy.
Zaczęliśmy kopać. W krótce nora była na tyle duża, byśmy się jakoś zmieścili. Pierwsza się ułożyłam do snu. Zamknęłam oczy i szybko zasnęłam w dość głęboki sen jak na wilka. Mruknęłam głośno i już dryfowałam w śnie, pełnym ludzi, wilków i księżyców.
– Nelly, mamy problem- usłyszałam Nemo.
Cicho warknęłam i przeciągnęłam się. Podskoczyłam jak poparzona-poczułam wodę. Rozglądałam się, ale nigdzie wody nie było! Wszystko pokrył biały puch. Dziwne. Zimny, biały, jeśli postawisz łapę to czuć jak wodę, do tego się roztapiał zamieniając w mnóstwo kropelek. Najeżona przeszłam się po tym. Puch wzniósł się trochę nad ziemię i opadł. Powęszyłam i się znów rozwiał, a te najbliższe zmieniły się w wodę.
– A gdzie Hugo?- spytałam trącając łapą dziwne zjawisko.
Odpowiedziało mi wycie Hugo i właśnie biegnąc pojawił się Hugo we własnej osobie. Biegł jak oszalały, podskakując i skomląc z radości, a za nim unosiła się chmura białego puchu. Uniosłam brwi. Spojrzenie moje i Nemo spotkały się na chwilę. Pies uniósł łapę i zniżył głowę. Wykrzywił pysk w uśmiechu i zamerdał ogonem. Odpowiedziałam mu tym samym. W jednym momencie odskoczyłam do tyłu i pomknęłam jak wichura w dal. Za mną mkną Nemo. Podskakiwał i parskał. Szczekną i podskoczył. Chmura białego dymu rozwiała się za nim jak piękna wstęga. Przystanęłam. Pomyślałam, że Nemo w powietrzu wygląda bardzo ładnie- rozwiana sierść, uśmiech, radość i szaleństwo w oczach oraz biały pył wokół. W końcu wilk jednak opadł i ruszył do gonitwy. Pobiegłam mu naprzeciwko. Biegliśmy na siebie szarżując. Gdy dzieliły nas jedynie centymetry oboje wyskoczyliśmy w bok. Nemo skoczył na mnie, niemal mnie przewracając. Zapiszczałam i wywinęłam niezłego koziołka. Mnóstwo pyłu wzbiło się w powietrze, wlatując mi d nosa, oczu i uszu. Parskając wstałam. Zamrugałam szybko. Rozglądałam się w poszukiwaniu kumpla. Nagle usłyszałam radosne szczekanie. Zwróciłam ku temu głowę i ujrzałam towarzysza całego w bieli i roześmianego od ucha do ucha. Pomknęłam w jego kierunku. Raz po raz podskakiwałam. Nemo rzucił się do ucieczki. Biegł naprawdę szybko. W tej chwili nie myślałam o niczym innym. Radosny dreszcz, uśmiech, wilcze serce, które stukało wewnątrz mego ciała. Poczułam dziwne uniesienie, lekkość i prawdziwe szczęście. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie czułam, ale teraz poczułam co to jest. Byłam spokojna i opanowana, ale równocześnie szalona i rozpędzona. Mogłam biec tak szybko jak tylko chciałam. Nie mogę tego opisać. Szczęście było olbrzymie czułam jak sięga gwiazd… nie. Księżyca. Moja radość i uniesienie sięgało księżyca. Pędziliśmy ja i Nemo, Nemo i ja. Czułam, że oboje rozerwani potęgującym szczęściem i radością. Biegałam, skakałam, parskałam, szczekałam i ciągnęłam za uszy oraz ogon mojego kolegę. Dogoniłam Nemo i z rozpędu wskoczyłam na niego. Ten zaczął parskać, a ja podskakując, wzniecając chmury białego pyłu, szczypałam go i ciągnęłam na przykład za ogon, uszy czy kark. Wkrótce odbiegłam kawałek, zahaczając o Hugo-przewróciłam go obsypując białym puchem.
Jakieś pół godziny później wyruszyliśmy w dalszą drogę. Żwawym truchtem biegliśmy co chwila podskakując czy przyspieszając. W końcu odczułam pragnienie. Zeszłam w dół rzeki, by się napić. I nagle… Co się stało? Nie zapadło się! Nie zapadło się! Obwąchałam uradowana. Pachnie jak błoto, czuć jak błoto, ale się nie zapada.
– Chłopaki! Ej! Nemo! Hugo! Zejdźcie tu! No chodźcie!- szczekałam szczęśliwa.
Nemo i Hugo powoli zeszli na brzeg rzeki.
– Co?- spytał Hugo, a po chwili pisną- och! To sztywne błoto!
– Całkiem fajne Nelly- mrukną Nemo obwąchując- a jak o zrobiłaś?
– No… nie wiem, ale to chyba fajnie, nie?- Byłam zbita z tropu tym pytaniem.
– No fajnie, fajnie…
– Ej, a może rzeka też taka jest?- zasugerował podekscytowany Hugo.
– Dobry pomysł- warknęłam- ale kto to sprawdzi?
Nemo uniósł brwi i zerknął na mnie, a potem rzucił ukradkowe spojrzenie mi. Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu. Razem spojrzeliśmy na najmłodszego członka naszej wyprawy.
– Co? Nie… nie patrzcie się tak na mnie! Za żadne skarby świata tam nie wskoczę, nie mam mowy! Mam delikatne płuca!- wrzasną Hugo.
– A kto tu mówił o wskakiwaniu do wody?- spytał rozbawiony Nemo.
– Ale jak już się zgodziłeś…- mruknęłam.
Hugo spojrzał na nas żałośnie i z żalem i zaczął rozgniewany warczeć coś o wrednych kundlach, którzy wrabiają niewinnych i biednych. Wsadził łapę do wody i odskoczył.
– Zimna- cicho warkną.
– Coś mówiłeś?- spytałam groźnie.
– Nie, nic…
Powoli wsadził dwie przednie łapy do wody krzywiąc się okropnie i zamykając oczy. Potem wsadził też tylne łapy. Zaskomlał, ale brną dalej. Gdy woda sięgała mu już do klatki piersiowej, wydarzyło się kilka rzeczy naraz. Hugo zapiszczał i znalazł się pod wodą, ja zawyłam i odskoczyłam, równocześnie ślizgając się i lądując razem z Nemo przednimi łapami w lodowatej wodzie. Odskoczyłam w tył i kilkoma susami znalazłam się na górze. Rozglądałam się uważnie. Nie… Hugo… To niemożliwe… Gdzie on jest?…
– Tam! – szczekną mój towarzysz.
Błyskawicznie odwróciłam głowę. Hugo bezradnie machał łapami co chwila skamląc. Surowy prąd wody potrząsał nim i uderzał o kamienie. Ile razy Hugo udało się zawrócić to silny prąd wody podrzucał nim, uderzał o ostre kamienie czy zanurzał pod wodę. Ja i Nemo pomknęliśmy wzdłuż rzeki bacznie go obserwując. W końcu nasz przyjaciel zmienił taktykę. Próbował wykorzystać strumień by zsunął go na brzeg. Czasami dawał się ponieść żywiołowi, a czasami lekko sunął ku brzegowi. Ja szczekałam ja opętana.
– Hugo! Hugo! Hugo!-darłam się.
– Uspokój się! -hukną Nemo- szczekaniem nic nie wskórasz!
Zamilkłam, co chwila tylko piszcząc na widok bolesnych odbić od skał. Biegliśmy już tak naprawdę dość długo, a Hugo chyba opadał z sił. Bardzo się o niego martwiłam. Gdy zbocze już nie było aż tak strome, czarny wilczur zbiegł z niego i biegną tuż obok lodowatej toni bezlitośnie niosącej białego wilka. Gdy brat Nemo znalazł się wystarczająco blisko brzegu, ten wskoczył łapami do wody, wychylił się i złapał brata za kark. Zaparł się i zacisną zęby na jego skórze. Ten zapiszczał i machną kończynami. Na chwilę staną, ale potem zaczął ciągnąć Nemo w głąb rzeki. Oczy Nemo wytrzeszczyły się z przerażenia. Zaczął szarpać chaotycznie brata na płyciznę, ale Hugo nie był lekki. Był najcięższy od nas obu, muskularny, powolny, ale naprawdę silny. Z kolei Nemo był drobny, lekki i szczupły, szybki, zwrotny, zaciekły i błyskawiczny w ataku. Zawyłam przerażona. Tylko nie Nemo! Hugo mimo woli wlekł przerażonego brata w głąb ciemnej toni. Zaczął się kręcić, wyszarpywać z uścisku. Nemo nie mógł mu nic powiedzieć, bo go trzymał, ale za każdym machnięciem nogą czy szarpnięciem łbem coraz bardziej ciągnął Nemo i pogarszał sytuację. Nie mogłam na to patrzeć.
– Hugo, przestań!-zaszczekałam.
Biały wilczur zamarł, co chwila unoszony przez wciąż pędzącą toń. Widziałam już łzy, tlące się w oczach Nemo. Przemoczony i przerażony ciągnął z całych sił. W końcu Hugo stanął wszystkimi czterema łapami. Cały się trząsł, był poobijany, przemoczony, a na jego ciele było wiele ran. Nemo nie był w lepszym stanie. Bracia przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Oboje cicho zawyli, po czym Nemo polizał brata w ranę na pysku. Ranny uśmiechnął się i wyszeptał cicho.
– Dzięki.
– Spoko.
Oboje ruszyli pod górkę. Hugo utykał. Gdy weszli na górę przywitałam ich serdecznie. Pod koniec polizałam Nemo po pyszczku i szepnęłam mu do ucha.
– Byłeś wspaniały.
Wilk wypiął klatkę piersiową, prostując się.
– Drobiazg-mruknął.
Uśmiechnęłam się i uszczypnęłam go pieszczotliwie w ucho.
– Już… nigdy… nie dam… się… w-wrobić…- zaskomlał Hugo.
– Co z nim zrobimy?- zapytał Nemo.
– Nic. Podczas truchtu się rozgrzeje-odparłam.
– Ale ja jestem zmęczony!-jęknął płaczliwie Hugo.
– Ja w sumie trochę też-dodał cicho Nemo.
– Idziemy!- zdenerwowałam się.
Ruszyliśmy wolnym truchtem, nadal wzdłuż koryta rzeki. Łapa, za łapą, metr za metrem, kilometr za kilometrem… Biegliśmy w milczeniu. W końcu chłopaki naprawdę się rozgrzali i nabrali właściwego tempa, więc właściwie nic im nie było. Patrzyłam się bezmyślnie przed siebie, nie myśląc o niczym. Śnieg cicho skrzypiał, las zamilkł, nie było nic słychać, co w dziwny sposób mnie irytowało. Tylko szum rzeki, co chwila zakrakał kruk, ale tak-to nic. Cisza. Zapatrzyłam się w rzekę. Czy kiedykolwiek przez nią przejdziemy? Czy może będziemy przy niej biegli już zawsze?
Śnieg z początku przyjemny, okazywał się kolejnym problemem. Było go coraz więcej i więcej, aż w końcu tak dużo, że musieliśmy zwolnić, ponieważ nie można było się już za szybko przedzierać przez masę puchu. W końcu dzień chylił się ku końcowi. Wyjątkowo postanowiłam, że będziemy też szli przez noc. Trochę zwolniliśmy. Obejrzałam się za siebie. Super, chłopaki dają radę, może się wyrobimy. Śnieg wciąż padał, a robiło się coraz bardziej szaro. Ciemne terkocące gałęzi drzew, cichy szum rzeki, cichutkie skrzypienie śniegu-nocne odgłosy puszczy. Gdzieś w oddali zahukała sowa, siadając na gałęzi drzewa. Czapa śniegu spadła z głuchym pacnięciem. Nikt ani nic nam nie wkraczało w drogę, więc utrzymując dobre tempo biegliśmy dalej. Uważnie obserwowałam wodę. Wtem ujrzałam, że zbocze schodzi bardzo łagodnie. Przystanęłam. To jest to! Tak! Udało się! Znaleźliśmy! Rzeka była bardzo szeroka, ale też bardzo płytka-ledwo czterdzieści centymetrów! Przy brzegu widniało mnóstwo śladów kopyt i drobniutkich łapek-pewnie mieszkająca tu zwierzyna korzysta z tego wodopoju. Nie było miejsca na pomyłkę. Mój wzrok nocą znacznie się wyostrzył. Szczeknęłam radośnie.
– Udało się! Udało!- wyłam.
– Zostańmy tu na resztę nocy-powiedział Hugo-nabierzemy sił, a jutro przejdziemy na drugą stronę.
– Dobry pomysł- stwierdziłam.
Kilkanaście metrów od strumienia położyliśmy się w jakiejś starej, borsuczej norze, przy okazji trochę ją zagłębiając. Obserwowałam monotonnie spadające płatki śniegu, aż w końcu powieki sklepił mi sen.
ROZ. XXX KRAINA ŁOWÓW
Trzask! Łup!
Grupka szaro-brunatnych sarenek ruszyła galopem, łamiąc gałązki i skrzypiąc w śniegu. Jak z armaty wyskoczyłam, pozostawiając za sobą chmurę białego pyłu. Zmrużyłam oczy, aby kryształki śniegu nie wpadały mi w oczy. Biegliśmy w ciszy, skupieniu. Napięcie sięgało zenitu. Cały las zamarł, oczekując strasznego wyroku sarny. Tylko trzask gałęzi, skrzypienie śniegu i dyszenie wilków. Nic innego. Zwolniłam, dając się wyprzedzić Hugo i Nemo. Oboje wystrzelili jak z procy, robiąc olbrzymie susy na śniegu. Ostatni osobnik stada, młoda i niedoświadczona sarenka nerwowo spoglądała za siebie. Nemo pomknął przed siebie. Stanął przed sarną i wystawił zęby, warcząc. Ta, odskoczyła w bok, z przerażeniem, ale z tyłu kłapnęły zębiska. Oba wilki, zręcznie utrzymywały ją w mniej więcej jednym miejscu. Nadbiegłam ja i zaszczekałam donośnie. Spłoszona i naprawdę przerażona jeleniowata skoczyła, a Nemo za nią. Złapał ją za nogę i szarpnął. Z głuchym, sarnim rykiem padła, kopiąc nogami. Coś głucho trzasnęło-pewnie kość. Nemo odskoczył, oblizując wargi. Sarna uciekała, ale Hugo rzucił się w pogoń. Skoczył jeszcze raz, trafiając w grzbiet. Niemal usiadł na niej, wbijając kły w jej bury grzbiet. Pociągnął za skórę. Ta zaryczała, gdy olbrzymi płat skóry zsuwał się z niej. Zaczęła wierzgać i nadal jakoś biegła. Jest to dziwne, ale my, wilki naprawdę nie doceniamy saren-są dość mocne. Wtedy wszyscy wyruszyliśmy dalej. Nie uszła nawet dwudziestu kroków dalej, gdy skoczyłam, czepiając się jej gardła. Zacisnęłam szczękę jak najmocniej jak potrafiłam. Przyszłe śniadanie nawet nie wydało z siebie głosu.
– Czas na śniadanie!- zawołałam, po czy zaczęłam je jeść.
Po tym niezwykle zdrowym i pożywnym śniadaniu postanowiliśmy się trochę poszwendać po tym lesie. Nie mieliśmy zamiaru się stąd wynosić. Przeszliśmy cały dzień w spokojnym spacerku i stwierdziliśmy, że jest on całkiem spory. Potem, kiedy wypadało troszkę poleniuchować znaleźliśmy bardzo wygodne miejsce tuż przy strumieniu. Była to nora, chyba nieużywana, bo pachniała tylko ziemią. Trochę ją pogłębiliśmy i można było odpoczywać. Kolejne dni spędziliśmy na polowaniu i włóczeniu się po nowym terenie. Bardzo dużo polowań się udawało, choć bywały gorsze dni. Ale pewnego dnia spokój został zakłócony.
Spadła nowa warstwa śniegu. O poranku wyruszyliśmy do miejsca w którym był jakby drewniany stojak, ale bardziej w typie klatki, wypełniony suchą trawą. Wiele saren gromadziło się przy nim. Zaczailiśmy się w pobliskich krzakach i wygodnie przycupnęliśmy, gotowi do gwałtownego skoku. Wtem, zamiast odgłosy racic usłyszeliśmy warkot i szum. Przerażeni zastygliśmy Wtedy pojawiło się coś dziwnego. Śmierdzący spalinami, żelazem i człowiekiem blaszany potwór, poruszający się na czterech, okrągłych łapach stanął przed drewnianym stojakiem. Warczał i prychał. Jednak najstraszniejsze były jego oczy. Okrągłe i duże, jaśniejące oślepiającym światłem, hipnotyzujące. Z tętniącym sercem i strachem paraliżującym całe ciało wpatrywałam się w owe ślepia. Ciężko dyszałam. Nagle warczenie ustało. Wtedy z potwora wyszedł człowiek. Najeżyłam się i warknęłam na jego widok. Na sztywnych łapach zbliżałam się mimo, że mnie nie zauważył; coś tam wesoło szczebiotał. Wtedy z samochodu wyszedł drugi człowiek! Tym razem mniejszy i chyba bardziej bezbronny. I dobrze. Warcząc cicho, już chciałam skoczyć… To był jak nienawistny trans… Zobaczyłam dziewczynkę ciągnącą mnie za pasek na szyi… Uderzenie ludzkiej dłoni… Kobietę zostawiającą naszą trójkę samych w lesie… Niewola u mężczyzny… Mimo iż odczuwałam wściekłość jednak gdzieś głęboko byłam skulona, sparaliżowana z panicznego strachu.
– Sza! Przestań warczeć!- uspokoił mnie Nemo.
Jakbym wróciła na ziemię. Potrząsnęłam głową oszołomiona. Co się ze mną działo? Zauważyłam, że mężczyzna i dziecko niosą kupkę suchej trawy i wkładają ją do klatki-stojaka.
– Co oni robią?-spytałam.
– Myślę, że ładują tą klatkę-odparł Nemo.
– To nawet dobrze-mruknął Hugo.
– Czemu?-zainteresował się jego brat.
– Bo jak będzie dużo tej trawy, to sarny tu przyjdą i będziemy mieli ułatwione polowanie- wytłumaczył.
– Fakt -odrzekłam.
Siedzieliśmy za krzakami, aż odjechali. Czekaliśmy na sarny. Jakieś półgodziny później zjawiła się trójka. Przez chwilę ofiary były nieufne, ale w końcu podeszły do suchej trawy i zaczęły ją delikatnie skubać. Po chwili już pędziły jak oszalałe, a za nimi podążała trójka wilków.
***
Leśniczy
wraz z siostrzeńcem jechali jeepem. Po nakarmieniu saren czuli się
naprawdę fajnie. Chłopiec obserwował przez okno drzewa. Nagle zauważył
jelenie zwłoki. Krzyknął przerażony, oczy wytrzeszczył.– Wujku! Stój! Wujku!-krzyknął.
Wujek zatrzymał wóz gwałtownie, wpadając w lekki poślizg.
– O co chodzi Tomek?- spytał.
– Tam jest martwy jelonek!- zapiszczał.
– Co?… Ale…-mężczyzna wyskoczył z samochodu.
Podbiegł i zaczął badać ciało martwego zwierzęcia. Mały Tomek nie wychodził. Po prostu nie mógł na to patrzeć. Po chwili wujek Mariusz wracał cały uśmiechnięty. Zaskoczone dziecko spytało:
– Czemu się tak cieszysz? Przecież jesteś leśniczym i chyba nie lubisz mordowania zwierząt, prawda?
– Tak -tłumaczył Mariusz- Ale taki jeleń oznacza jedno: do naszego lasu wprowadziły się wilki.
ROZ. XXX I ZACHODNIA WIOSNA
– Na wiosnę musi tu być pięknie- westchnęłam.
– A kto mówi, że teraz nie jest?- spytał Nemo.
Spojrzałam mu w oczy. Uśmiechnął się i machnął ogonem. Radosny błysk w oku wystarczył bym się przygotowała. Wilk skoczył w moja stronę. Ja zręcznie odskoczyłam i puściłam się dzikim pędem przed siebie. Słyszałam jego oddech za sobą. Spod łap wydobywała się dzika, śnieżna wichura pyłu. Wokół mnie szumiało, słyszałam tylko jego dyszenie. Ostro zakręciłam, niemal bokiem ocierając się śnieg i pobiegłam prosto na niego. Nemo zniżył głowę i przyspieszył. W pełnym biegu, zaledwie kilka metrów przed nim ostro skręciliśmy. Zaszczekałam radośnie i podskoczyłam. Psiak ruszył na mnie, a ja na niego. Skoczył i przednie łapy położył mi na ramionach, a ja mu. Odsłonił zęby i cicho warcząc, delikatnie szczypał mój kark i ciągnął za skórę. Naśladowałam go, merdając ogonem. W końcu odskoczyliśmy do tyłu i biegliśmy zygzakiem. Nemo był prawie tak szybki jak ja. Głową sięgał mi na przednich łap. Zerknęłam na niego. On odpowiedział spojrzeniem. Biegliśmy tak, przez środek olbrzymiej polany, tylko ja i on, pogrążeni w dzikiej zabawie, co prawda bezmyślnej, ale cudownej, niezależnej, wspaniałej, wilczej zabawie…
Z czasem robiło się coraz cieplej, a i śniegu było coraz mniej. Czułam się podobnie jak wtedy, gdy byłam jeszcze w ludzkiej niewoli, gdy trzymano mnie w tej wielkiej, blaszanej klatce. Chciałam być jak najbliżej chłopaków, ale z drugiej strony czułam się przy nich nieswojo i byłam dość skrępowana. Za to Nemo i Hugo gryźli się cały czas. Nie były to zwykłe, wilcze zabawy polegające na szamotaninie. Właśni bracia rzucali się sobie do gardeł. Ja nie potrafiłam zareagować, a oni tłukli się tylko gdy mieli na to okazję. Hugo już miał okropną bliznę nad lewym okiem, a Nemo na gardle. Warczeli na skakali na siebie ile wlezie. W końcu po obiedzie rzucili się w swoją największą walkę. Patrząc na to czułam się trochę skrępowana, nieśmiała, ale i… szczęśliwa, dumna! Jeszcze nigdy nie czułam tego rodzaju szczęścia, rodzaju dumy…
Nemo złapał za kark Hugo i szarpnął z całej siły, warcząc. Pociekła krew, ten zaskomlał, ale zaraz zaczął warczeć i wierzgać. Skoczył i przewrócił Nemo. Warcząc, szczekał i złapał go za gardło. Nemo warczał, skomlał i wył, wiercąc się strasznie. Nagle wyskoczył jak z procy i pomknął szybko przed siebie. Hugo wydał z siebie ryk i ruszył za nim. Nemo zręcznie omijał drzewa, przeskakiwał przez krzaki i przedzierał się przez zarośla. Wtem, Hugo zagrodził mu drogę. Czarny wilk przez chwilę się cofał, ale nie nagle przestał. Odsłonił zęby, najeżył sierść a z gardła wydobyło się niskie warczenie. Hugo odpowiedział tym samym. Przechodzili koło siebie, na sztywnych łapach, wściekli jak nigdy. Wtedy oboje rzucili się na siebie. Ciosy były błyskawiczne. Słyszałam tylko jęki, piski, warczenia i wycia. Dwa wilki rzucały się na siebie. Pierwsze ziarenka piasku i pozostały śnieg wyskakiwał w górę jak szalone. Chłopaki rzucali się bardzo szybko, raz Nemo leżał na ziemi, a raz Hugo. Czasami kieł o kieł uderzał, raniąc dziąsła, aż ciekła z nich szkarłatna krew. Pod koniec ujrzałam Hugo, w uległej pozie. Z jego łap, dziąseł i karku ciekła krew. Schował zęby, ale nadal był najeżony. Kły Nemo zawisły jakiś centymetr nad karkiem swego brata. Czarny wilczur, był najeżony i wściekły z kilkoma paskudnymi ranami na pysku, barku, karku i zadzie. Stał nad Hugo.
– Jeszcze jeden raz: czy się poddajesz?- huknął.
Młodszy brat przez chwilę zerkał na niego z nienawiścią, po czym wyszeptał:
– T-tak…
– Co?- niemal syknął Nemo.
– Ta-ta-a-k… tak…
Mój ulubieniec szczypnął go w skórę na szyi, aż ten pisnął.
– Więcej mi nie podskakuj-pogroził i zbliżył się do mnie.
Podkuliłam ogon i cofnęłam się o krok. Mój najdroższy towarzysz zatrzymał się przede mną i uśmiechnął.
– Nie bój się-powiedział łagodnie.
Zamerdałam ogonem. Spojrzałam w jego oczy. Były pełne triumfu i radości. Poczułam, że i ja się cieszę. Podeszłam do niego krok. On też się zbliżył. Polizałam jego ranę na karku. Delikatnie szczypnął mnie w ucho.
– Chodź-szepnęłam mu do ucha.
I pomknęłam w las, lekkim truchtem. Pobiegł za mną.
- Ale cieplutko-stwierdził Hugo po śniadanku złożonym ze sporego zająca.
Minęło kilka dni od krwawej masakry na polance. Od tego czasu bracia żyli tak jak przedtem. Tylko Nemo traktował mnie o wiele cieplej. Razem zaczynaliśmy jeść. Gdy skończyliśmy Hugo zaczynał swój posiłek. No i ja i Nemo razem szliśmy z przodu stada. Oprócz tego robiło się coraz cieplej. Śnieg pozostawał jedynie małymi kupkami w różnych, zacienionych miejscach. Razem biegliśmy, tuż przy sobie. Wspólny oddech, wzrok, krok… Nasze życie.
ROZ. XXX II MATKA
***
Na drugi dzień obok mnie leżało sześć małych, szaro-czarnych kłębuszków. Pełzały wokół mnie, popiskując. Dużo spały i jadły, a ja bardzo szybko robiłam się głodna. Co jakiś czas Nemo podsuwał do nory zająca lub nogę sarny. Jadłam bardzo szybko. Musiałam zostawać w norze całe dni i noce. Nie mogłam zostawić szczeniąt samych, choć od czasu do czasu wychodziłam na świeże powietrze, zagryźć jakąś wiewiórkę czy orzeźwić pysk w chłodnej wodzie. Tak więc, od teraz moje życie składało się z wylizywania i karmienia młodych. Mimo iż miałam duszę podróżnika, nawet lubiłam tu przesiadywać. I tak minęły dwa, długie tygodnie. Z czasem szczeniaczki rosły i już bardziej świadomie się popychały. Jakiś tydzień później już próbowały chodzić, biegać i mocno ciągnęły za sutki. Jako czterotygodniowe psiaki już chodziły i biegały. Wtedy, pierwszy raz od kilku tygodni wyszłam na dwór. Przywitało mnie jaskrawe słońce, śpiew ptaków i sprężysty mech. Nemo i Hugo taplali się w najbliższym jeziorku. Zaszczekałam cicho. Oboje odwrócili się i podbiegli do mnie. Obwąchali mnie, merdając ogonami.
– Cieszę się, że już jesteś- wyszeptał Nemo.
– Ja też-odparłam i polizałam go w pysk.
Uśmiechnął się, machnął skromnie ogonem i spojrzał za mnie.
– Aaa… Co tam?…
– Dobrze, dobrze…
– Będę mógł je zobaczyć?-spytał z nadzieją w głosie.
– No, nie wiem…- mruknęłam- Niech będzie.
Weszłam do nory.
– Chcecie wyjść na zewnątrz?- zapiszczałam.
Opowiedziała mi seria radosnych pisków i skomleń. Uznałam to za odpowiedź twierdzącą.
– Chodźcie- zawołałam.
Cała szóstka niezdarnie wspięła się pod górkę. Wiele z nich się przewróciło, ale wkrótce wspinali się ponownie, zupełnie jak prawdziwe wilki-nigdy nie tracą wiary w siebie. Zjeżdżali na czarnym piasku, ale twardo szli pod górkę. Weszłam pierwsza i czekałam na nich, zachęcając ich do dalszej wspinaczki. Wkrótce jakoś wszedł pierwszy szczeniak. Był uderzająco podobny do ojca, tylko, że miał więcej szarej sierści. Stał niepewnie na małych łapkach i mrużył oczy przed słonecznym światłem.
– Mamo…- zaskomlał.
– Tu jestem-odparłam i podeszłam do dziecka. Trąciłam je nosem i zrobiło kilka kroczków. Zaraz zanurkowało nosem w leśnym runie. Parsknęło i już wstało pewnie. Jego kroki stawały się coraz pewniejsze, dostojniejsze i już nie mrużył oczy przed słońcem. Obwąchiwał mech i rozglądał się. Zerknęłam na Nemo. Położył się i był szczęśliwy jak nigdy. Po prostu oczarowany szczenięciem. Gdy dzieciak go zobaczył, podkulił ogon i wystawił maleńkie ząbki.
– Nie bój się- wyszeptał Nemo- jestem t-twoim ojcem.
Maluch przestał warczeć, wyciągnął ogon z pomiędzy łap i wpatrywał się ze zdziwieniem i niedowierzaniem w ojca. Podszedł do niego i obwąchał jego łapę. Nemo uśmiechnął się. Szczeniak zamerdał ogonem i podskoczył. Nemo wstał i rzucał cień na malucha. Zniżył się i podskoczył jak szczeniak. Maluch zachwiał się, ale nie upadł. Zaczął gonić ojcowski ogon. Uśmiechnęłam się patrząc jak dziecko bawi się z tatą.
Po chwili z nory wyszła dziewczyna, kropkę w kropkę jak on. Pamiętałam ją. Najodważniejsza i najsilniejsza. Konkurowała jedynie z psiakiem, który wyszedł pierwszy z nory. Otrzepała się. Zmrużyła oczy i przeszła kilka kroków. Z czasem już przestała mrużyć oczy. Sprawdzała swoją prędkość i siłę. Dołączyła do zabawy z bratem i Nemo.
Trzecie i czwarte szczeniaki wyszły razem, wspierając się. Dwójka chłopców. Jeden z nich typowy, szary, ale drugi ciemniejszy, bardzo podobny do mnie. Oboje niepewnie badali świat i w pierwszej kolejności podeszli do mnie. Chwilę ich prowadziłam, a potem dołączyli do gonitwy, nabierając pewność siebie.
Drugim szczenięciem była suczka o typowej, szarej maści. Była dość niepewna. Ją również musiałam się przez chwilkę zająć. Była całkiem inna od siostry. Delikatniejsza, mniejsza i słabsza.
Ostatnie dziecko wciąż nie mogło wyjść z nory. Weszłam tam i wyciągnęłam… martwą suczkę. Nie wiedziałam co mam robić. Gdzieś głęboko czułam żal i smutek, ale teraz poczułam, że muszę cieszyć się chwilą, obecnymi dziećmi. Polizałam je i szturchnęłam łapą. Na pewno nie żyło. Westchnęłam, wzięłam je delikatnie w pysk i zaniosłam je w głąb nory. Zakopałam je niewielką warstwą ziemi i wyszłam do Nemo i piątki pozostałych dzieci. Z uśmiechem oglądałam niezdarną zabawę szczeniąt. Wtem zobaczyłam jak drugi szczeniak, szara suczka podchodzi do Hugo. Rozmawiają. Wstałam.
– I jesteś ich kolegą? I bratem mojego taty?-pytała.
– Tak- westchnął Hugo.
– Czemu się z nami nie pobawisz?
– Bo mi nie wolno-odparł wilk.
– A -odparła suczka, choć jej wyraz pyszczka mówił, że nic z tego nie zrozumiała.
– Wszystko w porządku, Hugo?- wtrąciłam się.
– Och. Eee… Tak. Wszystko w porządku Nelly- mruknął i poszedł.
– Gdzie on poszedł? Wróci?-dopytywał się szczeniak.
– Tak, wróci skarbie-westchnęłam i spojrzałam na Nemo. Leżał ze szczeniakami w trawie, coś z nimi szczekając- Choć do rodzeństwa.
Dziecko niezdarnie pognało do reszty grupki.
– O cześć, Nelko-zawołał Nemo na mój widok- właśnie wymyślamy imiona. I już wymyśliliśmy imię dla naszego pierwszego dziecka.
– Hmm?
– Yogi.
– Ładnie.
– Wiem.
– A jak mnie nazwiecie?-podskoczyła dominująca suczka.
– Może…-zaczął Nemo, ale ja mu przerwałam.
– Teraz ja wymyślam! Niech będzie… Będzie… Może Heya?
Dzieciak podskoczył z radości. Uśmiechnęłam się.
– A my?-spytały dwa, nierozłączne, szare pieski
– Może… Heros i Hermes?- mruknął Nemo. Szczeniaki się zgodziły
Pozostała jedynie mała, nieśmiała sunia. Wszyscy milczeli. Jakby ją tu nazwać…
– Muza? Muza!- rzekłam. Sunia kiwnęła głową.
Jednak z czasem zbliżała się noc. Było już szaro. Stwierdziłam, że idę na polowania. Dzieciaki zagoniłam do nory. Wytłumaczyłam im po co i gdzie idę, po czym zasłoniłam wejście do nory gałęziami.
– Idziemy?-spytał Nemo.
– Pewnie!- szczeknęłam -Hugo, idziesz?
– Co za pytanie!- odpowiedział.
Ruszyliśmy szybkim biegiem. Czułam się jak za dawnych czasów, gdy trójka młodych wilków samotnie przemierzała rozległe pola i lasy, gdy razem włóczyliśmy się, bawili, polowali, podkradali kury… Nasze wszystkie zmartwienia i radości były jedną, wielką wybuchową mieszanką. Wyścigi, siłowanki…
– Kto ostatni ten dwunogi pokraka!- zawyłam i puściłam się szalonym biegiem.
Chłopaki ruszyli za mną. Czułam ciche bicie mego uradowanego przygodą serca, słyszałam cicho szeleszczące gałązki i oddech wolności, lasu, księżyca… Pomknęłam jak najszybciej, skacząc i szczekając. Ujrzałam wysoką górę. Obejrzałam się za siebie i pomknęłam jeszcze szybciej, prędzej… Gwałtownie zatrzymałam się, niemal stając na dwóch nogach, gdy dotarłam na sam szczyt góry. Na dole malowała się wielka przepaść, w niej, gdzieś daleko widziałam błękitną wstążkę wody i zielone lasy. Wokół wznosiły się wielkie i potężne górskie szczyty. Stałam tak, wciąż dysząc, wpatrując się w ten niezwykły krajobraz. Granatowe niebo było usiane gwiaździstą posypką, a naprzeciwko mnie wisiał wielki, złoty, jasny księżyc. Jasny i wielki, jak nigdy. Poczułam jak moje dzikie serce rwie się do niego. Zawiał wiatr, moja sierść zawiała, przymknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Cudny zapach świerków, orzeźwiający zapach wody, słodki smak krwi, metaliczny zapach ryzyka i przygody, silna niezwykle mocna woń gór i śpiew ptaków, nadpłynęły do moich uszu, oczu i serca. Otworzyłam oczy, a w nich po raz drugi zalśniły srebrzyste, wilcze łzy. Usiadłam i zawyłam, czułam jak wyje też moje serce, moja dusza, znękanej, przerażonej, dzikiej i wolnej wilczycy, która już dawno powinna być martwa.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie smutki.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie żale.
Wyłam, wyrzucając, swe wszystkie bóle.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie cierpienia.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie strachy.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie zwątpienia.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie łzy.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie myśli.
Wyłam, wyrzucając swą całą złość.
Wyłam, wyrzucając swą całą agresję.
Wyłam, wyrzucając swą zranioną duszę.
Wyłam, wyrzucając swe zranione serce.
Gdy skończyłam spojrzałam w księżyc, jasny, jak nigdy. Choć myśl, że każdy wilk ma coś z księżyca, podłożył mi jakiś chory psychopata, nie mogłam się od niej uwolnić. Czułam, że od ostatniego spotkania w lesie z Szalonym zmieniło moje życie. Chociaż… Jak to możliwe, że Szalony wiedział, że coś mnie z księżycem łączy? Jak to możliwe, że po spotkaniu z nim potrafię telepatycznie się z księżycem porozumieć? Jak?
– Nelly, mała? Wszystko gra?- spytał Nemo, stojąc za mną.
Odwróciłam się.
– Chyba tak- warknęłam.
– Wyłaś tak…- powiedział Hugo.
– Nie sposób tego określić- dodał Nemo.
Przez chwilę staliśmy tak wszyscy w milczeniu. Ja i Nemo patrzyliśmy sobie w oczy. Był zaniepokojony. I miał w sumie rację. Kto zostawia dzieci na cała noc same, wychodzi na polowanie, ale w rzeczywistości się ściga na górę i na samym szczycie wyje jak oszalały? Nieco dziwne, patrząc z punktu Nemo. Ale on nie wie co ja czułam. Jeszcze mnie tak nie zna, choć jest na dobrej drodze.
– To… może pójdziemy na polowanie?-zaproponował Hugo.
– Taa… Dobra myśl.- Nemo oderwał ode mnie wzrok- Chodź Nelly.
Spojrzałam po raz ostatni na rzekę w dole, na przepaść, na lasy, na góry, na gwiazdy i wreszcie na sam księżyc. Był piękny. Nie wiem czemu, ale nie chciałam stąd iść. Nie teraz.
– Nelly!- zaszczekał Nemo- Chodź już!
– Idę!- odkrzyknęłam i pobiegłam do chłopaków.
ROZ. XXX III KŁÓTNIA
Nazajutrz, o świcie dzieci już były na nogach. Szybko pozbieraliśmy się i truchtem oddalaliśmy się od miejsca urodzenia dzieciaków. Z przodu biegł Nemo, za nim ja, a za mną dzieci. Hugo pilnował tyłów. W tej formacji, w miarę szybko przebyliśmy dwa i pół kilometra. Jednak szczeniaki już ciężko dyszały; były naprawdę zmęczone. Zgodziłam się na postój. W cieniu drzew, zrobiły sobie drzemkę. W tym czasie chłopaki przebiegli się w naszej okolicy, sprawdzając czy „czysto”. Po jakiejś godzince wrócili, meldując:
– Niczego nie ma! Możemy tu zostać na noc.
– Ale nie możemy. Przejdźmy jeszcze z kilometr- mruknęłam.
Heya ziewnęła i wstała. W tym czasie szczeniaki się przespały.
– Wszystko dobrze?- spytałam z troską.
– Taa-aak-odparła ziewając.
– Idziemy dalej?-zapytała.
– Tak, chyba tak.
– To dobrze.
– Lubisz podróżować?
– No. Jest całkiem fajnie.
Uśmiechnęłam się na odpowiedź córki. Po chwili całe rodzeństwo Heya już wstało i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wędrówka z dzieciakami okazała się dość kłopotliwa. Co chwila trzeba było się zatrzymać. A to kwiatek, a to biedronka, a to szeleszczące gałęzie… Tak, to było trochę irytujące. W końcu jakoś przeszliśmy. Niestety nie było żadnej nory, gdzie szczeniaki miały by bezpiecznie. Wszyscy szukaliśmy choćby jakiegoś wgłębienia w ziemi.
– I co teraz?- spytał Hermes, ze strachem-gdzie będziemy spać?
Hugo, który był najbliżej warknął w odpowiedzi:
– Nie wiem…
Po kilku minutach stało się już jasne, że będziemy spać pod gołym niebem.
– Śpimy na runie leśnym- obwieścił dziarsko Nemo.
– Jesteś pewny?- szepnęłam spoglądając z niepokojem na dzieci.
– Nie ma nawet małego dołka z piaskiem w zasięgu pół kilometra! Nie mamy wyjścia-odparł.
Westchnęłam i odeszłam do Hermesa, Muzy, Herosa, Yogi i Heya. Wytłumaczyłam im całą sytuację. Heros, Hermes i Muza wydawali się raczej przerażeni samą myślą o spaniu na leśnym runie, ale Yogi i Heya-w żadnym wypadku. Brat i siostra byli zdecydowanie podekscytowani niż przerażeni czy choćby pełni obaw. Ułożyłam się w wygodnej pozycji, a szczeniaki zbliżyły się do mego ciała. Szybko zasnęły, ale ja spędziłam bezsenną noc. Nemo i Hugo czuwali w pobliżu. Co chwila, któryś z nich wstawał czy zmieniał pozycję. Ja, natomiast wpatrywałam się w górę. Gęste gałęzie zasłaniały księżyc. Wpatrywałam się w kawałki księżyca, aż nagle usłyszałam ciche syczenie. Obejrzałam się czujnie i powęszyłam. Nikt. Znowu powróciłam do mych obserwacji. Znów syczenie. Wstałam, delikatnie, uważając na szczeniaki i cała najeżona zaczęłam warczeć.
– Psst!- znowu.
Zaszczekałam cicho.
– Zamknij się!- coś mnie przewróciło. Serce mi zamarło. Zdążyłam cicho pisnąć. Przymknęłam oczy z przerażeniem. Niech to nie będzie Szalony… Niech to nie będzie Szalony… Niech to nie będzie…
– Co ci, Nelka?- spytał głos.
Był dziwnie znajomy. Uchyliłam powieki i ujrzałam…
– Nemo! Jak mogłeś!…- zaczęłam, ale on mocno pociągnął mnie za ucho.
– Szsz… Cicho…
Zaraz się uciszyłam. Wpatrywaliśmy się w swoje oczy. Po dłuższej chwili, spytałam:
– I co?
On spojrzał mi bardzo głęboko w oczy, niemal oglądając mą duszę…
***
- Wszystko ok? Możemy iść?- upewniłam się.Wszyscy kiwnęli głowami.
– Idziemy!- zaszczekałam i wyruszyłam.
Teraz ja biegłam pierwsza, prowadząc sforę, po środku pilnując szczeniąt truchtał Nemo, a „na tyłach” czuwał Hugo. Biegliśmy tak cały dzień, jedynie z krótką przerwą-dla szczeniąt, rzecz jasna. Pod koniec dnia, gdy słońce zataczało już krwistoczerwoną łunę, przeplataną fiołkowym fioletem poczułam prawdziwy głód. Zatrzymałam się i już powoli szliśmy. Zwiesiłam łeb, myśląc co robić. Z nudów, koniuszkami łap trącałam szyszki.
– Hej. Wszystko dobrze?- To tylko Nemo.
– Taa… raczej… no… chyba dobrze- odrzekłam w odpowiedzi.
– Idziemy zapolować?- spytał, niemal podskakując na myśl, że czas wyruszyć na łowy. Kto jak, kto, ale Nemo naprawdę uwielbiał polować.
– Chyba-wykręciłam się, nieco przyspieszając.
– Chyba? Co to znaczy: chyba?- zezłościł się ojciec szczeniąt.
– To, że nie wiem czy idziemy zapolować.
– Co?!
– Słyszałeś- odparłam nieco szorstko.
– To, że jesteś matką nie znaczy, że nie mamy polować!- zaszczekał gniewnie.
– Ja… nie… co?!… ale… Skąd ci to przyszło do głowy?! To nie… nie… nie chodzi o szczeniaki!- zawarczałam.
– Ach tak? A więc czemu znów nie polujemy jak zawsze? Czemu znów się nie szarpiemy jak zawsze? Czemu nie ścigamy się? Czemu nie… nie podejmujemy ryzyka, jak zawsze? Dlaczego?- wyrzucił z siebie.
Był bardzo rozjuszony, choć ostatnie pytanie wypowiedział szeptem z nutą żalu i smutku. Westchnęłam. No właśnie. Dlaczego? Miał z jeden strony rację… Choć… Nie! Skąd on się urwał?! Mając szczeniaki powinien być świadomy, braku jego przygód, a nie!
– Hmm… Pomyślmy… Bo są szczeniaki!?- ryknęłam.
– Wiem, ale…
– Nie! Nie! Nie! Powinieneś być tego świadom! Całkiem zdurniałeś?! Zachciało ci się przygód, ryzyka, polowań… Nie! Dzisiaj nigdzie nie polujemy!- byłam wściekła.
– Jako samiec alfa i najstarszy…- zaczął, ale ja mu przerwałam.
– Najstarszy?- parsknęłam kpiąco- Już zapomniałeś jak mi się kłaniałeś, jako mały smarkacz?!
Wtedy nerwy Nemo i moje puściły. Błysnęła złowieszcza biel zębów, rozległo się wycie i warczenie. Wilk rzucił się na mnie, wbijając zęby w moje gardło. Błyskawicznie go z siebie zrzuciłam i cała najeżona skoczyłam ku niemu. Złapałam jego łapę i szarpnęłam, on ścisnął moją skórę na karku. Odskoczyliśmy od siebie jak poparzeni i krążyliśmy w kółko. Wtem skoczyłam ku niemu pierwsza. Zaczęliśmy się szarpać i gryźć. Wokół burza piachu wzniosła się w górę. Wyliśmy i warczeliśmy, co chwila piszcząc gdy przeciwnik trafił w słaby punkt. Nienawiść pochłonęła mnie jak ogień pochodnie. Płonęłam, niesiona jakąś diaboliczną siłą i wcale nie miałam ochoty zgasnąć. Usłyszałam piski dzieciaków i szczekanie Hugo… Nie… To się teraz nie liczy… Jakbym wpadła w trans, atakowałam non stop. Gryzłam i warczałam, machając łapami, zakończonymi ostrymi pazurami. Szary pył wchodził do nosa, oczu i uszu, co chwila czułam solidne ugryzienie czy podrapanie. Poczułam jak z moich warg płynie ciepła krew. Nagle szczekanie białego towarzysza stało się głośniejsze, aż poczułam jak coś powala mnie z nóg i przygniata do ziemi. Ziarenka piasku zawirowały, zaczęłam na oślep machać łapami i kłapać zębami, przygnieciona tym dziwnym ciężarem. Po chwili uścisk zelżał, ale pojawił się ból na karku. Otworzyłam oczy i ujrzałam Hugo. Stał nade mną i trzymał mnie za kark. Potem potrząsnął mną. Mimo iż biały wilk był od nas wolniejszy i mniej zwrotny, posiadał siłę i niesamowity uścisk szczęk.
– Hugo, jak…- wycharczałam gniewnie, ale on tylko potrząsnął mną.
Zamilkłam.
– Oszaleliście, głąby?! Jak wam nie wstyd! Całkiem żeście zdurnieli? I… nie, nie obchodzi mnie to Nelly!… jaki dajecie przykład? A w ogóle to kto zaczął tą bezsensowną bójkę?
– On…- wycharczałam, wciąż zirytowana.
– Ona!- głoś Nemo był donośny i głośny.
Brat mojego już wroga, westchnął ciężko.
– Dobra… Może już chodźmy, co?
Kiwnęłam łbem. Hugo wypuścił mnie. Chwiejnie wstałam. Jęknęłam. Poczułam jak warga pulsuje bólem. Tak samo było z niemal rozdartym karkiem i łapami. Zadrżałam, ale ustałam. Zerknęłam na Nemo. Jego szyja była jeszcze gorzej pokiereszowana niż moja, rany pozostały też na klatce piersiowej i łapach. Patrzyliśmy sobie w oczy. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie czułam do Nemo. Nie do Nemo.
– Już? Zgoda?- warknął niespokojnie Hugo.
Odwróciłam wzrok i spojrzałam łagodnie na towarzysza.
– Yyy… tak…
Przez chwilę staliśmy tak, w krępującym milczeniu. Spojrzałam na szczeniaki. Biedaki! Były przerażone i spłoszone. Patrzyły się w ziemię. Bały się nawet na własnych rodziców zerknąć.
– Chodźmy. Ja z przodu, Hugo drugi, a Nemo-gdy wymówiłam jego imię, miałam dziwne uczucie, jakby coś mnie zapiekło w gardle- trzeci. Idziemy!
Wyruszyliśmy w dalszą drogę. Bez przystanku na polowanie.
ROZ. XXX IV INNY RODZAJ BÓLU
Idealna sytuacja, na zgodę zapanowała podczas posiłku złożonego z sarny. Było to późnym wieczorem. Dzieciaki poszły spać, Hugo też już był na granicy snu. Zostaliśmy sam na sam. Zerknęłam na niego i zobaczyłam, że szybko odwrócił wzrok. Przypatrywał mi się.
– Eee… Jak ci minął dzień?- spytałam.
– Upolowałem sarnę z Nelly i Hugo. A tobie? – warknął z sarkazmem, ale zauważyłam, że wargi delikatnie mu zadrgały. Chodź owa odpowiedź była irytująca, wiedziałam, że jeśli się zdenerwuję to Nemo uśmieje się i to jeszcze dziś wieczorem. Postanowiłam odpłacić się tym samym.
– Och, również fajnie. Znosiłam jęki nieznośniej bandy szczeniaków, a pod koniec dnia polowałam na starą, wyleniałą szkapę z dwoma kundlami.
Nemo uśmiechnął się i uniósł brwi.
– Nie wiedziałem, że umiesz jeszcze żartować.
– No to się dowiedziałeś- mruknęłam uśmiechając się.
On westchnął i przekręcił głowę.
– I jak tu cię nie kochać- mruknął.
– Stwierdziłam to samo- warknęłam.
Podszedł do mnie i pieszczotliwie szczypnął mnie w ucho.
– Miło mieć cię z powrotem- cichutko warknęłam, liżąc go po nosie.
– I ciebie.
Nazajutrz wyjaśniliśmy dzieciakom o co chodziło w naszej kłótni. Musieliśmy trochę pobudować zamki na lodzie. Potem radośnie biegnąc wyruszyliśmy w dawnej kolejności (ja-Nemo+szczeniaki-Hugo). Co chwila podskakiwaliśmy czy szczypaliśmy się nawzajem. W radosnym tańcu, minął cały poranek, a nawet i popołudnie. Pod wieczór już powoli truchtaliśmy, rozglądając się za jakimś gościnnym noclegiem dla szczeniąt i nas.
Nagle Hugo zrobił się niespokojny. Często węszył, zatrzymywał się, spoglądał w tył lub po bokach, wbijając wzrok w ciemność.
– Hugo, co z tobą?- zaszczekał radośnie Nemo.
– Chyba ktoś nas śledzi- zawarczał w odpowiedzi. Nemo gwałtownie zatrzymał się i przestał skakać.
– Ale… Weź, nie bujaj…- zaśmiał się cicho.
– Ja nie żartuję Nemo!- był przerażony, próbował nie wpaść w histerię. Szczeniaki się zatrzymały, a ja wsłuchiwałam się w Hugo- Nelly! J-ja czu-czuję…
– Ludzi?- wyszeptałam.
– N-nie… Wi-wilki… Inne…
Wszyscy zamarli. Szczeniaki skuliły się, chowając się za nas. Powęszyłam. Faktycznie. Zapach innych stworzeń unosił się w powietrzu, krążył, wokół nas. Hugo drżał, szczeniaki się skuliły. Ja i Nemo patrzyliśmy sobie w oczy, tocząc telepatyczną dyskusję. Co się dzieje? Co się stanie? Czy na pewno wszystko „będzie dobrze”? A jeśli to wrogowie? Zabiją?
Setki myśli miotały mi się po głowie. Wszyscy usłyszeliśmy szelest w krzakach. Każdy z nas podskoczył, przerażony. Spanikowana wpatrywałam się natarczywie w zarośla. Nagle z krzaków, wyszedł… Szalony Wilk! Skuliłam ogon. Ten pokręcony zwierzak chyba nawet nie do końca był wilkiem. Może robotem? W każdym razie był chorym psychicznie ludzkim sługusem. Ostatnio mnie prawie zamordował. Potargana sierść, mnóstwo blizn-cały Szalony. Natomiast u jego boku kroczyła jadowicie (trzeba to przyznać) piękna wilczyca o dumnym kroku. Jej sierść była dość długa jak na wilka. Zerknęłam na chłopaków. Mimo przerażenia, Hugo i Nemo byli nią oczarowani. Za nimi chowała się piątka zwykłych, szarych wilków. Nie wyróżniały się niczym szczególnym, oprócz tego, że ich sylwetki mówiły, że są niesamowicie silne i szybkie. Jednak najgorsze było to, że każdy z nich był przeraźliwie chudy. Każda cząstka, kosteczka-wszystko na wierzchu. Skuliłam się w sobie. Nemo drżał, a Hugo niemal zemdlał. Obce stado pod wodzą Szalonego zbliżało się. Wystawiłam zęby, jeżąc się.
– Czego chcesz?- zawarczałam.
Ten w odpowiedzi zacmokał i wyszeptał:
– Witaj, Nelly.
– Powiedziałam spadaj stąd! Nie masz tu czego szukać!- mój szczek zabrzmiał nieco panicznie.
– Przejdźmy do konkretów: poddajcie się-zawarczała wilczyca. Miała delikatny, przesłodzony nienawiścią głos.
– A kto powiedział, że zamierzamy?- To Nemo zrobił chwiejny krok w przód.
Wilki zarechotały. Ich żebra zatrzęsły się.
– A do tego macie kiepską watahę!- dodał Hugo.
Wilki przestały się śmiać. Oczy Szalonego zamieniły się w szparki.
– Skąd to wiesz?- zawarczał.
– No, to wynika z obserwacji- mruknął Nemo.
– Że co?- wilczyca, została wytrącona z równowagi.
– Widać, że dawno na nić nie zapolowaliście. Te żebra… Niezbyt na tobie ładnie leżą, paniusiu- czarny wilk zwrócił się do wrogiej wilczycy.
Ta niemal zapłonęła. Jej oczy wypełniła czysta złość. Kłapiąc zębami skoczyła ku nam.
– W nogi!- ryknęłam.
Hugo pomknął przed siebie. Szczenięta rozproszyły się, wskakując w najbardziej niedostępne norki i jamy. Nemo rzucił się do ucieczki przed szczękami wilczycy. Ja szybko złapałam za kark Herosa-młody wilczek stał przerażony na środku, nie wiedząc gdzie uciekać. Złapałam go w samą porę, bo tam, gdzie przed chwilą stał kłapnęły zęby jednego z wrogich wilków. Obcy oblizał się i ruszył za mną. Niosąc w pysku szczeniaka było naprawdę ciężko. Heros mocno mnie spowalniał, ale biegłam ile sił w łapach. Obejrzałam się i ujrzałam, że do pogoni dołączył i Szalony. Pięknie! Przyspieszyłam. Postanowiłam rzucić się w zarośla. Gwałtownie skręciłam, niemal muskając grzbietem ziemi i wpadłam w krzaki. Teraz sobie dołożyłam roboty. Z ciężarem w pysku musiałam przejść przez gąszcz krzaków, których kolce rozcinały skórę. „Gratulacje!”-warknęłam w myślach. Przynajmniej Szalony i ten drugi wilk nie kontynuowali pościgu: stanęli jak wyryci, ale potem zaczęli okrążać „cierniowe pole”. Heros skomlał z bólu, kręcąc się, wcale nie ułatwiając mi ucieczki. W końcu zatrzymałam się i jęknęłam. To bezsensu. Wcześniej czy później nas dorwą. Z której strony nie spojrzeć byliśmy w opłakanej sytuacji. Westchnęłam i postanowiłam się odwrócić. Omal nie zawyłam z bólu; pewien cierń głęboko wbił mi się w łopatkę. Zaczęłam dyszeć. Heros zipał. Obejrzałam się za siebie i ujrzałam dwa wilki pędzące i skaczące przez krzaki ku nam. Zrobiło mi się gorąco. Przerażone serce załomotało. Byłam spanikowana. I co teraz? Przymknęłam oczy i rzuciłam się w kolczastą głębie. Grzbiet i tył szczeniaka był pełen drobnych ranek. Skacząc dosyć szybko znalazłam się blisko wyjścia. Niestety, wrogowie, również szybko się przemieszczali. Słyszałam ich dyszenie i warczenie. W popłochu biegłam jak najszybciej. Mimo, że każdy krok sprawiał mi olbrzymi ból, biegłam dalej i szybciej. Wtedy rozległ się dziki, pełen bólu i przerażenia pisk i wycie. Serce we mnie zamarło. Czułam, że się łamie. To był Nemo. Czyżby wroga wilczyca go dorwała? Czy mój towarzysz teraz konał? Nagle zorientowałam się gdzie jestem. Wrogowie byli coraz bliżej. Jeszcze kilka kroków i będę mogła w miarę swobodnie biec… Usłyszałam kłapnięcie szczęk i głośnie warczenie tuż za mną. Przyspieszyłam. Kolejny wrzask Nemo. Szczeniak w moim pysku kulił się ze strachu i bólu. Jeszcze jeden pisk. Oczami wyobraźni widziałam ukochanego kulącego się, krwawiącego i bezbronnego przed wielką wilczycą. Głupi Nemo! Musiał jej dokuczać? Musiał ją sprowokować? Biedny Nemo! Wtedy jeden z wilków podbiegł tuż koło mnie. Przerażona odskoczyłam w bok. Biegł tuż koło mnie, łeb w łeb. Wykrzywił pysk w zabójczym uśmiechu. Och, gdybym nie niosła tego dzieciaka w pysku, to chętnie bym mu poderżnęła gardło, ale bezpieczeństwo dziecka było ważniejsze. Pozostała mi ucieczka ze szczenięciem. Wtedy poczułam ból na barku. Odwróciłam się z przerażeniem i ujrzałam, że to wrogi wilk zatapia we mnie kły. Zirytowana, potrząsnęłam głową i już miałam ku niemu, pełna złości skoczyć, aż poczułam, że Heros wyślizguje mi się z zębów. Z przerażeniem, ujrzałam jak Szalony trzyma syna za kark szarpiąc z całej siły. Szczeniak wierzgał, wył i piszczał, ale Szalony Wilk był naprawdę silny i ogromny. Ze strachem ujrzałam jak oczy szczeniaka wypełnia przerażenie i czarna pustka. Spojrzałam na przeciwnika. Uśmiechał się kpiąco i pociągnął jeszcze mocniej. Nic nie mogłam zrobić. Gdybym szarpnęła Herosa, został by rozerwany. Puściłam już wpół martwego . Usłyszałam żałosne wycie Nemo i trzask kości-to Szalony potrząsał szczeniakiem. W oczach zalśniły mi łzy, zadrżałam. Próbowałam się nie oglądać. Przysięgłam pomścić Herosa. Niewiele myśląc gwałtownie odskoczyłam w tył i pomknęłam wprost na Szalonego. Olbrzymi wilk wydawał się zaskoczony. Obnażyłam kły i głucho warcząc rzuciłam się na niego od tyłu. Wbiłam zęby w kark zwierzęcia. Ten podskoczył dziko, zaskomlał i przewrócił się. Już myślałam, że nie żyje, ale ten specjalnie zaczął się turlać. Przygniecie mnie! Nadal mocno ściskałam jego skórę i próbowałam jakoś uciec. Zamknęłam oczy z przerażeniem czekając na śmierć, aż usłyszałam dzikie skomlenie i wycie. Mój przeciwnik drgał, wielkie oczy-w słup. Ciężko dysząc z przerażenia podniosłam się. Spodziewałam się Nemo, ale ku mojemu zdziwieniu ujrzałam białawego wilka, dosyć podobnego do psa. Szalony podniósł się i skoczył ku niemu. Wybawiciel odskoczył i ruszył szybkim biegiem. Wściekły wilczur ruszył za nim, chrapliwie sapiąc. Postanowiłam pomóc wybawicielowi, którym niewątpliwie był wilk, którego najmniej się spodziewałam-Hugo! Pobiegłam za nimi. Zaczaiłam się od tyłu i rzuciłam się na Szalonego Wilka. Ten zawył, podskoczył i zaczął się trząść. Przez chwilę stałam na nim, ale wilczur warknął, kłapnął szczękami w moim kierunku i spadłam. Na szczęście nic mi się nie stało. Patrzyłam jak przeciwnik biegnie za Hugo. Już chciałam ruszyć za nimi, by jeszcze trochę go pognębić, ale usłyszałam długie, żałosne wycie. Zamarłam. Serce niemal wyskoczyło mi z piersi. Powęszyłam właściciel owego dźwięku był blisko. Ruszyłam żwawym truchtem węsząc nerwowo. Po chwili moim oczom ukazał się Nemo we własnej osobie. Leżał skulony na niewielkiej łączce, drżąc z bólu i strachu. Podbiegłam do niego. Z jego karku obwicie krwawiło. Jedna z łap z pewnością była potłuczona. Oczy miał przymknięte. Zaczęłam wylizywać jego rany. Uchylił oczy i na mój widok wycharczał:
– Nelly… nie…
– Co…?
– N-nie…-charczał- t-to pu-pu… łapka…
Zamarłam i spięłam się, jeżąc. Z mojego gardła wydobyło się głuche warczenie. Zirytowana zaszczekałam:
– Wyłaź, kundlico, wyłaź!
– Jeśli chcesz…- wilczyca kroczyła, leniwym, dumnym krokiem. Jej krok był dostojny i płynny, choć efekt psuło niemal rozerwany kark oraz pełna drobnych ranek klatka piersiowa. Zaczęłyśmy chodzić okrężnie. Przeciwniczka również się najeżyła. Efektowna sierść, delikatnie falowała, w oczach tlił się błysk nienawiści.
– Chcesz do niego dołączyć? Uwierz, nie warto…- jej szept, był niemal syczeniem. Mimo iż szeptała bardzo cicho i jadowicie, bardzo wyraźnie słyszałam jej słowa. W odpowiedzi groźnie zaszczekałam. Przeciwniczka zaśmiała się kpiąco.
– Proponuję pójść z nami po dobroci.
– Nigdy!
– No to chociaż oddaj nam resztę bachorów. Dawno nic nie przekąsiłam- oblizała się.
– Nigdy!
Wtedy wilczyca najeżyła się. Łapy zesztywniały, kły błysnęły bielą. Głucho zawarczała. Wyglądała przerażająco, ale nie zrezygnowałam z ataku.
– Nie masz ze mną najmniejszych szans!- zawyła i skoczyła.
Chwyciła mnie za kark i szarpnęła. Potoczyłyśmy się na ziemię. Ja zaczęłam kłapać zębami na oślep, ponieważ nie dość, że przeciwniczka wbijała mocniej zęby w mój kark i to jeszcze zaczęła mną potrząsać. Najwyraźniej trafiłam ją w słaby punkt, bo zaskomlała i odskoczyła. Podszczypałam ją po tylnych łapach. Ponieważ wciąż piszczała z powodu krwistej smugi tuż nad okiem z oszołomieniem podskoczyła i podkuliła ogon. Szybkim truchtem uciekła co chwila popiskując. Odetchnęłam z ulgą. Usiadłam przy rannym towarzyszu i zawyłam na pomoc. Nikt nie przyszedł. Zrozpaczona zaciągnęłam się i jeszcze raz zawyłam, tym razem głośniej. Usłyszałam z oddali kilka szczeknięć Hugo. Na potwierdzenie krótko zawyłam i położyłam się koło ukochanego. Delikatnie wylizywałam jego rany. Po chwili już biegł ku nam Hugo a za nim grupka dzieci. Wszyscy byli cali i zdrowi oprócz… Hermesa! Przyjaciel niósł go w pysku. Miał ranną tylną łapę-była rozcięta i niespokojnie dyndała. Hugo z widoczną ulgą postawił go na ziemi. Westchnął głęboko i podszedł do nas. Polizał mnie po karku, po czym zerknął na brata.
– Wszystko ok?
– Nie wiem… Oby nie…
– Nie potrzebnie ją prowokował.
– Tak… Biedny Nemo…
Szczenięta podbiegł do mnie skacząc na mnie i liżąc mnie po pysku, merdając radośnie ogonami. Maluchy ułożyły się przy moim boku. Dopiero teraz Hermes podszedł. Polizał mnie delikatnie w ucho, jęknął i położył się przy mnie. Trąciłam najstarszą córkę nosem.
– Co się stało z Hermesem?- spytałam.
– Ten wielki wilk go dorwał, mamo. Złapał go za łapy i szarpnął, ale Hermes w ostatniej chwili zdołał się wślizgnąć do takiej małej nory. Ten wilczur próbował kopać, ale w końcu odpuścił.
Zapanowała niezręczna cisza. Hugo położył się w pewnej odległości od nas, pilnując. Wylizywałam towarzyszowi rany.
– Mamo?- spytała Heya.
– Tak?
– Czy… czy tatusiowi nic nie będzie?
Westchnęłam i przez chwilę nic nie odpowiadałam.
– Nie wiem skarbie… Nie wiem…
ROZ. XXXV WSPÓLNE WYCIE
Natomiast Nemo przez całe dwa dni przeleżał plackiem, wzbierając siły. Jego rany wyglądały naprawdę paskudnie. Wszyscy o niego dbaliśmy, polując dla niego i przynosząc mu nasze zdobycze. Potem czuł się coraz lepiej. Chodził, lekko utykając, ale chodził. Razem z czarnym wilkiem zadecydowaliśmy, że te tereny będą nasze, będziemy jedynie podróżować w celu zdobycia kolejnych ziem. Nasz teren sięga w zasięgu pięciu kilometrów, ale gdy mój towarzysz wydobrzeje natychmiast zaczniemy masowo podbijać i powiększać tereny.
Szczeniaki przestały być szczeniakami. Jako młodzieńcy braliśmy je już na polowania. Uczyły się rozpoznawać tropy i zapach, czuć w pysku smak krwi i jak skutecznie zagonić zwierzynę. Kiedy ja, Hugo, Muza, Heya i Yogi wyruszaliśmy na polowanie Hermes i Nemo leżeli w jamie z grymasem na twarzy. Zwłaszcza Nemo na tym ubolewał; choć udawał, że ma to gdzieś, widziałam jak jest załamany i zrozpaczony.
A z Hermesowi wcale się nie polepszało. Przypuszczam, że do rany w nodze doszło jakieś zakażenie. Przy każdym kroku, czy w ogóle ruchu tylnej nogi malec, skomlał i piszczał z bólu. Bałam się, że wkrótce spotka się z ulubionym bratem.
- To my idziemy!- zaszczekałam radośnie, do Nemo.
– Ok! Dobrych łowów!- odszczekał przyjaciel.
Właśnie wyruszałam z Hugo i zdrowymi dzieciakami na łowy. Nemo już chodził całkiem dobrze, dzięki czemu poszerzył nasze terytorium o kolejne pięć kilometrów, ale dalej nie mógł polować. A szkoda, bo miał prawdziwą smykałkę do polowania. Tylko on potrafił z niesamowitą prędkością zagonić zwierzę. Tylko on potrafił utrzymać jelenia w jednym miejscu. Miał niesamowity chwyt. Zdobycz mogła go kopać, gryźć czy się szarpać, ale Nemo by nie puścił, nie odpuścił. Był zaciekły, szybki, zwinny, skoczny i błyskawiczny w ataku, do tego nigdy nie odpuszczał. Bez jego pomocy zwykle łowy nieco gorzej szły, ale byłam jeszcze ja.
Szczenięta biegły tuż za mną, Hugo z tyłu. Udzielałam im wskazówek jak należy węszyć i po jakim tropie opłaca się iść.
– Ten chyba będzie dobry-mruknęłam.
– Jaki? Jaki?- zaczęła piszczeć Muza.
Mocno szczypnęłam ją w kark. Położyła się w uległej pozycji.
– Na polowaniu liczy się zaskoczenie, skupienie i cisza. Nie jazgotać! Powęsz, idziemy dalej- szeptem mocno zrugałam córkę.
– Dwie dorosłe sarny i chyba z młodym?- poznał Yogi.
– Nieźle. Raczej trzy dorosłe. Robisz postępy- pochwaliłam syna- A teraz: szybko! -ciągnęłam-Trop jest raczej świeży, ale i tak musimy się pośpieszyć. Pamiętajcie: podczas skradania unikamy gałązek i szeleszczących krzaków czy liści. Zwierzyna też jest bystra i musimy uważać.
Żwawym biegiem, z nosem przy ziemi poruszaliśmy się w sznurze, gęsiego. Usłyszałam cichuteńki szelest w pobliskim gaju, a potem napiętą ciszę. Zatrzymałam się gwałtownie. Powęszyłam. Nasze śniadanie.
– Czujecie?- wyszeptałam.
Wszyscy pokiwali głowami.
– Teraz: na pozycje. Wiecie jaką zasadą łapiemy- wydałam komendy.
Staliśmy tak w ciszy i bezruchu. Czekaliśmy kto pierwszy „pęknie”. Po chwili kilka mniejszych krzaczków z trzaskiem się połamało. Ziemia pod racicami zaszeleściła. Obserwowałam poruszające się coraz szybciej sarnie nogi, które w odpowiednim rytmie się poruszały. Rytmiczny tętent kopyt wprawił mnie w dziki zachwyt. Maleńki ziarenka piasku podnosiły się i upadały, wirując bajecznie. Kasztanowata sierść, łagodnie i prawie niezauważalnie falowała. Wiatr cichutko zawiał, przewiewając moją sierść, która uniosła się. Chwilę później zza krzaków wyskoczyła przerażona grupka stworzeń.
Spojrzałam na potomstwo i Hugo. Każdy z nich biegł już żwawym truchtem. Zaszczekałam donośnie i każdy wystrzelił jak z procy. Dzika radość i ekscytacja niemal mnie rozsadzały. Biegłam coraz szybciej i szybciej, w niewielkiej odległości od zdobycz. Rytmiczny oddech, niesforny wiatr w uszach, zielony mech uskakujący gładko w skutek odbić tylnych łap. Spojrzałam z dumą na dzieci. Zauważyłam, że już Yogi i Heya otaczają młode. Heya weszła prosto przed nie. Zalśniły kły i zawarczała głucho. Córka podbiegła i chwyciła zdobycz za przednią nogę, prawie odgryzając jej kopyto. Młoda szarpnęła, przewracając ją i przy okazji robiąc niemal dziurę w nodze, nad kopytem. Jednak zwierzę wyśliznęło się z jej chwytu („musi popracować nad chwytem”-zanotowałam w myślach). Zwierzak chciał się wycofać, ale Yogi tuż za nim huknął basem. Spłoszone cielę chciało odskoczyć w bok, ale tam znikąd pojawiła się Muza, błyskając zębami. Hugo również zaszedł młode. Ja wtedy rozpędziłam się. Drzewa i krzaki wokół zamieniły się w barwne plamy, w nic szczególnego, konkretnego. Całą swą uwagę skupiłam na jednym: na ofierze. W dzikim pędzie skoczył na ofiarę, łapiąc ją za gardło i przygniatając. Nie trzeba było długo czekać na zgon.
- Jesteśmy!- zawołałam wlekąc za sobą sporą, sarnią nogę- jesteśmy! Dzieciaki świetnie się spisały! Hej? Nemo? Nemo! Nemo?!
Cisza. Spanikowałam.
– A-ale, go tu nie może nie być!-zawołałam z nosem przy ziemi- to wynika z zapachu!
– Zamknij się!- warknął Hugo- słyszysz?
Zwykle to bym mu się odgryzła, lub mocno bym go szczypnęła (no jak on może pouczać samicę alfa!), ale zamilkłam.
– Mamo…- wyszeptała Muza, ale ja przerwałam:
– Słyszę.
Z naszej nory wydobywało się ciche skomlenie, bardzo żałosne i smutne. Co się stało?
Szybkim truchtem ostrożnie zbliżałam się do nory. Tuż za mną, niemal bezszelestnie podążała reszta watahy. Zwolniłam. Wstrzymując oddech, będąc przygotowana na najgorsze, zajrzałam do naszego schronu.
– Nemo!-wykrzyknęłam.
Samiec alfa pochylał się nad ciałem… martwego syna. Do oczu nabiegły mi łzy, ale natychmiast je przepędziłam. „Nie bądź beksą!”-skarciłam się w duchu. Po chwili wydukałam:
– N-n… Ne-nemo… Co się stało?- spytałam sztywnym głosem.
On spojrzał na mnie z żalem, po czym zawył krótko, głośno i żałośnie. Jego oczy były przepełnione miłością, smutkiem, żalem i rozpaczą. Ciężko oddychał.
– Ok, jeszcze raz: Nemo, co się stało?- spytałam najłagodniej i spokojniej jak potrafiłam w tej kłopotliwej chwili.
Wpatrywał się we mnie przez naprawdę długą chwilę. Przez chwilę wydawało mi się, że zacznie wyć, albo się rzuci, ale on wydusił z siebie kilka słów.
– Hermes… cie-cierpiał… Naprawdę się męczył. Próbowałem mu… mu pomóc… ale… ale… bezskutecznie. Piszczał. Skomlał. Wył. Szczekał. Ko… ko-konał. Wte-wtedy… j-j-ja…-jęknął żałośnie i krótko zawył. Przymknęłam oczy. Westchnęłam i spytałam łagodnie:
– I co było dalej?
Patrzył na mnie przez chwilę, po czym kontynuował:
– Nie-nie mogłem na niego… pa-patrzeć. U-umierał. Chcia… chcia… chciałem ulżyć mu w… w… mę-męczarniach… Nic nie przyszło mi do… do głowy. I… i… i… g-go… go…- wtedy kłapnął szczęką i zawył, najgłośniej, najżałośniej i najdłużej jak dotąd. Wył i wył, jak ja niegdyś, przy księżycu. Gdy skończył wpatrywał mi się załzawionymi oczami.
– Prze-prze-prze… Przepraszam- wybełkotał.
Uśmiechnęłam się lekko, choć nieco wymuszenie.
– Spoko.
Hugo, Muza, Heya i Yogi odeszli w milczeniu. Ja zaś wzięłam w zęby zdobycz i położyłam ją przed nosem przyjaciela. Ułożyłam się koło niego. Ten wpatrywał się we mnie, a ja w niego. Wciąż był załamany. Liznęłam go delikatnie w policzek.
– Wiesz… ja wcale się nie gniewam-wyszeptałam z czułością.
– Naprawdę?- wysapał z nadzieją. Jego ogon, lekko drgnął.
– Tak. Przecież się męczył. Musiałeś. Nawet… nawet dobrze zrobiłeś. A teraz jedz-trąciłam nosem zdobycz- jedz, bo jeszcze choć trochę ciepłe.
Wtedy wilk przez chwilę wpatrywał się we mnie z uwielbieniem, apotem zaczął cicho wyć. Szczypnęłam go karcąco. Spojrzał na mnie zaskoczony.
– Dziś w nocy. Na wzgórzu. O północy-wyszeptałam.
Mój kumpel uśmiechnął się, polizał mnie w nos i zabrał się do jedzenia.
Gdy wszyscy usnęli, obudziłam się. Spojrzałam w górę. Na czarnym niebie malowało się świetliste koło. Uśmiechnęłam się pod nosem. Obudziłam mocnym szturchnięciem Nemo. Spojrzał na mnie nieprzytomnie.
– O co chodzi?- warknął cicho.
– Przecież obiecałam ci wycie! Dziś wieczorem. Chodź!- syknęłam.
– Jakie… wycie! No tak!
Zrozumiawszy szybko się pozbierał. Szybkim truchtem szybko dotarliśmy na szczyt góry. Usiadłam i przymknęłam oczy. Głęboko westchnęłam. Uderzyła mnie woń żywicy, szemrzącego strumienia, wilgotnej ziemi, niesfornego wiatru, który z radością buszował zarówno w krzakach jak i w mej skołtunionej sierści. Odetchnęłam i poczułam jak coś z mej sierści próbuje się wydostać na świeże powietrze, nad drzewa, nad lasy, nad rzeki, nad góry, na tą przepaść. Wzięłam głęboki oddech i zawyłam głośno i głęboko prosto z mego zlęknionego serca.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie smutki.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie żale.
Wyłam, wyrzucając, swe wszystkie bóle.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie cierpienia.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie strachy.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie zwątpienia.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie łzy.
Wyłam, wyrzucając swe wszystkie myśli.
Wyłam, wyrzucając swą całą złość.
Wyłam, wyrzucając swą całą agresję.
Wyłam, wyrzucając swą zranioną duszę.
Wyłam, wyrzucając swe zranione serce.
Gdy przestałam otworzyłam oczy i uśmiechnęłam się. Zerknęłam na Nemo. Ten, oniemiały z zachwytu i podziwu, wpatrywał się we mnie.
– Spróbuj- wyszeptałam wtulając swą głowę w jego pierś.
Wilk zamknął oczy, oblizał się wziął głęboki wdech i zawył. Żałośnie i pięknie, zarówno tragicznie, panicznie jak i radośnie, euforycznie. Głos pełen miłości, bólu i żalu wypełnił wzgórza, doliny, potoki… I ja, z zamkniętymi oczyma, zawtórowałam mu opowiadając smutnym, pełnym żalu i cierpienia wyciem naszą historię księżycowi. Łzy pociekły mi lecz zacisnęłam mocniej powieki i wyłam dalej, smutniej, żałośniej, wkładając w to całe swe serce, całą swą znękaną, wilczą duszę. Gdy skończyliśmy poczułam jak swoją głowę kładzie na mej głowie. Wtuliłam się w jego miękką, ciemną sierść.
– Nemo?- wyszeptałam.
– Tak?- odparł równie cicho.
– Czy wierzysz w miłość?
– Tak.
– Czy wierzysz w bezgraniczną wolność, w ducha walki?
– Tak.
– Czy wierzysz w księżyc?
– Tak.
– Czy wierzysz we mnie?
W odpowiedzi zawył głośno i długo, żałośnie, smutnie, tragicznie, lecz pięknie, prosto z serca… Dźwięki wydobywał z głębi swej przerażonej, wojowniczej duszy. Tak jak ja.
ROZ. XXX VI ŚLEDZENI
Powoli ruszaliśmy dalej, poszerzając i poznając swe tereny. Miłość w polowaniu na zawsze zagościła w sercu mej najstarszej córki. Robiła to naprawdę umiejętnie. Uwielbiała zaganiać zwierzynę w kozi róg i wbijać kły w grzbiet lub nogę. Z dnia na dzień zdobywaliśmy coraz większe tereny. I z dnia na dzień było coraz chłodniej. Wiatr wiał częściej, był chłodny; zrywał się niespodziewanie i równie niespodziewanie znikał. Drzewa zmieniały kolory- z soczystej i jaskrawej zieleni na głęboką czerwień, bladą żółć czy delikatny pomarańcz. Szczenięta pierwszy raz widziały taką zmianę w przyrodzie. Z dziką radością skakali, łapali barwne liście, czy kopali. Przyjemnie było to obserwować, a jeszcze przyjemniej samemu się bawić. Hugo okazał się prawdziwą duszą towarzystwa. Niegdyś skryty i cichy, teraz podskakiwał i żartował z dziećmi swego brata. Nemo już raz czy dwa brał udział w tej dzikiej zabawie, ale rany po ataku wilczycy goiły się powoli i wciąż nie był w najlepszej formie. Z grymasem i żalem wymalowanym na pysku obserwował ich zabawy. Co najgorsze nie mógł jeszcze polować, przez co był naprawdę zrozpaczony. Wciąż obolały i nieco delikatny wycofywał się w najdalszy kąt starając się ukryć smutek. Zbliżała się zima. Czułam, że szczeniaki rwą się do odejścia. Często chodziły po znanym terenie stopniowo oddalając się od „głównej nory”. Nie chciałam by odchodziły. Gdy rozmawiałam o tym z Nemo był zdania, że powinny odejść-przecież są już duzi, umieją nie mało, znajdą jakąś watahę i się ustatkują. Niby racja, ale…
Po kilku dniach zaczął prószyć śnieg. Wszyscy się bawili na sto dwa. Nawet Nemo się ruszył i lekko utykając podskakiwał i rył nosem w śniegu. Jednak pewnego dnia Muza się nie pojawiła. Z samego rana ujrzałam ślady na śniegu. Szybkim truchtem z nosem przy ziemi ujrzałam, że ślady biegną za granicę naszych terenów… „A więc odeszła”-pomyślałam z rozpaczą i powlekłam się do mojej sfory. Gdy szłam bezmyślnie wpatrując się w ślady i śnieg coś przykuło mój wzrok. Kątem oka dostrzegłam jakiś ciemny zarys. Błyskawicznie się odwróciłam. Nic nie było. Powęszyłam. Człowiek, pot, trochę krwi i tłuszczu. Ważne było pierwsze słowo- człowiek. Najeżyłam się i na sztywnych łapach zaczęłam się rozglądać i węszyć. Zaszczekałam kilka razy. Gniewnie uniosłam wargi odsłaniając piękną kolekcję lśniących kłów. Wtem usłyszałam przenikliwy gwizd. Pierwszy raz w swym życiu usłyszałam coś tak piskliwego. Z przerażeniem rozglądałam się. Schowałam głowę między łapy, skuliłam ogon i uciekłam czym prędzej. Dźwięk sprawiał mi ból, niemal powalał mnie z nóg. Na oślep, kierowana przerażeniem popędziłam w stronę naszej nory. Przymknęłam oczy i biegłam szybciej. W miarę jak się oddalałam przenikliwy dźwięk słabł i cichł. W końcu zatrzymałam się, drżąc na całym ciele. Choć odgłos ucichł wciąż słyszałam jego echo. Dysząc ciężko otworzyłam oczy. Byłam tuż przed norą. Uspokajałam się powoli. Drżenie ustało, ogon powrócił do dawnej pozycji.
- Ale co to było?- wyszeptałam do siebie.
Najwyraźniej ludzie władają teraz jakimś dziwnym dźwiękiem. Są niebezpiczniejsi niż przedtem. Strzelające, śmierdzące kije, powodujące ból, liny, kolczaste paski na szyi, również do zadawania bólu, ręce, które przytrzymywały i dotykały ciała zwierzęcia tylko po to by go uderzyć, a teraz dźwięki, które mogą ogłuszyć. Z przerażeniem obejrzałam się za siebie. Nie, nie gonili nas. I całe szczęście. Ale byliśmy śledzeni. Na bank. Ale po co? Nie zrobiliśmy nic złego…
„A czy to się liczy dla ludzi, czy jesteś winny, czy nie winny?”- spytał cichy głos w mej głowie.
Kiwnęłam głową. Nie. Dla nich nic się nie liczy. Są bezwzględni, zarozumiali, głupi… Nic nie rozumieją. Nic. W ogóle po co oni istnieją? Żadnego z nich pożytku…
- Nelly!- odwróciłam się gwałtownie, ale to był tylko Hugo.
- O. Cześć- mruknęłam.
- A ty co tak wcześnie? Znaczy… wcześniej niż zwykle?- spytał.
- A co cię to?- odparłam nieco szorstko.
- Ja… eee… ni-nic…- warknął potulnie, cofając się o kilka kroków. Jako omega nie miał prawa do mnie podskakiwać.
- Och, Hugo, przepraszam… Słuchaj, bo Muza odeszła i tak jakoś…
- Spoko-uśmiechnął się mój kumpel-Mów dalej.
- No więc zobaczyłam, że jej nie ma-mówiłam.- I poszłam za jej tropem w las. Gdy zobaczyłam, że trop idzie dalej, za naszą granicę, chciałam się zawrócić… I w sumie zawróciłam, ale poczułam obecność ludzi.
Hugo zapiszczał, przerażony.
- Tak, wiem, to straszne. Chciałam do nich podejść, ale… Ale oni mają nową broń. Władają dźwiękami. No więc, chciałam do nich podejść, ale piskliwy dźwięk mnie zagłuszył. Serio, myślałam, że mi rozsadzi uszy. Zaczęłam uciekać na oślep i dotarłam do nory. Są teraz naprawdę nie bezpieczni. Odgłos był bardzo silny, piskliwy, bardzo bolało, sam odgłos, niemal zwalił mnie z nóg!- zakończyłam opowieść.
Biały wilk milczał. Nagle wyszedł Nemo.
- No, ładnie-szczeknął.
- Co: ładnie?-odezwał się zaniepokojony Hugo.
- Mamy ludziów na karku-odwarknął zirytowany.
- Chyba „ludzi” miałeś na myśli-poprawiłam go.
- Wszystko jedno-żachnął się czarny wilczur-problem jest taki, więc się zapytuje: co z tym zrobimy?
ROZ. XXX VII MAŁA PRZEPROWADZKA
Zmienimy miejsce naszej nory o jakieś dziesięć kilometrów stąd. Wyruszamy dziś wieczorem.
Mimo iż Muza nigdy jakoś specjalnie nie angażowała się w życie watahy czuć jej brak, nieobecność. Nawet Yogi i Heya za nią tęsknią. Zwłaszcza Hugo ją lubił-teraz często o niej wspomina. Najgorsze jest to, że Yogi i Heya również szykują się do opuszczenia stada. Ja i Nemo próbujemy ich od tego odwrócić, ale już postanowili. Są niezwykle stanowczy.
Gdy nastał wieczór szybkim truchtem wyruszyliśmy w drogę. Śnieg nie padał. Źle. Gdyby padał to przysypał by nasze ślady, a tak można nas łatwo wytropić. Ale to i tak mało prawdopodobne-obmyśliliśmy trasę, tak, że raczej żaden człowiek jej nie powtórzy. Widzie przez krzaki i ciernie, rzekę, oraz kilka pagórków. Sama nasza nora będzie doskonale ukryta-przysypana kamieniami i porośnięta krzakami.
-E, ekipa! Idziemy!- zaszczekał cicho Nemo.
- Już, już!- jęknął Yogi.
Szybkim truchtem szybko pokanaliśmy krzaki i nie niezamarzniętą rzeczkę prostym skokiem. Bardzo niepokoiłam się o syna. Szedł na końcu, strasznie się wlekł i często przystawał. To do niego nie podobne. Często się oglądałam zaniepokojona. W końcu dotarliśmy. Nora była co prawda mniejsza niż poprzednia, ale teraz nie miałam małych szczeniąt, ani nie byłam w ciąży, więc duża nie była mi potrzebna.
- Są wszyscy?- spytałam.
- Tak-odparł Nemo.
- Ja jestem- szczeknął Hugo.
- I ja też-zawołała Heya.
- A gdzie Yogi? Yogi! Yogi? Yogi?!- zaczęłam szczekać.
- On… odszedł…-mruknęła Heya.
- Idę do nory-warknęłam gniewnie.
Mimo iż Muza nigdy jakoś specjalnie nie angażowała się w życie watahy czuć jej brak, nieobecność. Nawet Yogi i Heya za nią tęsknią. Zwłaszcza Hugo ją lubił-teraz często o niej wspomina. Najgorsze jest to, że Yogi i Heya również szykują się do opuszczenia stada. Ja i Nemo próbujemy ich od tego odwrócić, ale już postanowili. Są niezwykle stanowczy.
Gdy nastał wieczór szybkim truchtem wyruszyliśmy w drogę. Śnieg nie padał. Źle. Gdyby padał to przysypał by nasze ślady, a tak można nas łatwo wytropić. Ale to i tak mało prawdopodobne-obmyśliliśmy trasę, tak, że raczej żaden człowiek jej nie powtórzy. Widzie przez krzaki i ciernie, rzekę, oraz kilka pagórków. Sama nasza nora będzie doskonale ukryta-przysypana kamieniami i porośnięta krzakami.
-E, ekipa! Idziemy!- zaszczekał cicho Nemo.
- Już, już!- jęknął Yogi.
Szybkim truchtem szybko pokanaliśmy krzaki i nie niezamarzniętą rzeczkę prostym skokiem. Bardzo niepokoiłam się o syna. Szedł na końcu, strasznie się wlekł i często przystawał. To do niego nie podobne. Często się oglądałam zaniepokojona. W końcu dotarliśmy. Nora była co prawda mniejsza niż poprzednia, ale teraz nie miałam małych szczeniąt, ani nie byłam w ciąży, więc duża nie była mi potrzebna.
- Są wszyscy?- spytałam.
- Tak-odparł Nemo.
- Ja jestem- szczeknął Hugo.
- I ja też-zawołała Heya.
- A gdzie Yogi? Yogi! Yogi? Yogi?!- zaczęłam szczekać.
- On… odszedł…-mruknęła Heya.
- Idę do nory-warknęłam gniewnie.
ROZ. XXX VIII PIERWSZA MIŁOŚĆ HEYI
Tydzień po przeprowadzce Heya podeszła do mnie.
- Matko-wyszeptała.
- Tak?-spytałam obojętnie, ale w głębi siebie z przerażeniem czekałam na prawdę.
- Chcę powiedzieć, że odcho…
- Nelly, pozwól!-szczeknął Nemo.
Obie odwróciłyśmy się i ujrzałyśmy, że między Nemo i Hugo stoi obcy wilk.
Był mniej więcej w wieku Heyi. Wilk był szczupły i chudy. Miał czarną, gęstą sierść oraz kilka blizn na karku. Posiadał bardzo ładne brązowo-orzechowo-bursztynowe oczy.
Zerknęłam na córkę. Stała osłupiała kompletnie się „zawiesiła”. Wpatrywała się w przybysza jak zaczarowana. A i młody wilczur oniemiały wbił wzrok w mą córkę.
- Przyłapaliśmy go jak przekraczał granicę. Mówi, że chce dojść do naszej watahy.
Pokiwałam głową. Obeszłam psiaka i go obwąchałam.
- Jak ci na imię?-spytałam.
- Jack- odparł.
Skinęłam głową.
- Możesz u nas zostać. A ty co o nim myślisz, Heya?
Moja córka zatykała się kompletnie, wciąż wpatrywała się w wilka.
-Heya- powtórzyłam głośniej, by ją znów zawrócić na ziemię.
- Yyy… Ja… Myślę, że jest ok-wymamrotała przyglądając się śniegowi.
- Dobra. Puśćcie go chłopaki-szczeknęłam a Nemo i Hugo odeszli.
Jack od razu podbiegł do Heyi. Ta podkuliła ogon i się zaczęła cofać. Wilczur od razu na nią wskoczył w jasnym celu. Wtedy ja błyskawicznie podbiegłam i łapiąc go za gardło przywróciłam na ziemię. Dosłownie. Młody zaskomlał z bólu.
- W tej sforze panują jasne zasady i masz się ich trzymać!-warknęłam.
Jack pokiwał głową. Puściłam go, a on powoli podszedł do mojej córki. Ta wycofała się ze strachem i niezrozumieniem. Stanął przed nią i cicho mruknął:
- Sorry, młoda. Nie chciałem cię wystraszyć.
Heya wciąż drżała, była oszołomiona. Wilczur podszedł do niej i delikatnie, pieszczotliwie zaczął szczypać jej klatkę piersiową. W końcu Heya przestała drżeć i delikatnie polizała go po uchu. On przestał i wpatrywał się w nią z uśmiechem. Pozwolił się obwąchać, a potem role się odwróciły. Gdy skończyli młody obwąchał resztę i my go. po wypytaniu go dowiedziałam się, że nieźle poluje. Podobno pochodził z bardzo „nieogarniętej” watahy, gdzie połowa zwierząt to były dzikie psy, które uciekły od właścicieli lub zostały wyrzucone. A więc rozmnażali się przy każdej cieczce u byle jakiej suki, każdy był alphą i każdy był omegą. Westchnęłam ciężko. Czeka nas wychowanie tego wilczura. Pod wieczór rozmawialiśmy o nim z Nemo. Samiec alpha był wściekły-nie polubił Jacka, chciał go wywalać, a jeszcze bardziej zraził się do niego, gdy skoczył na Heyę. Uspokajałam go, bo przecież nic się nie stało. Na razie.
- Matko-wyszeptała.
- Tak?-spytałam obojętnie, ale w głębi siebie z przerażeniem czekałam na prawdę.
- Chcę powiedzieć, że odcho…
- Nelly, pozwól!-szczeknął Nemo.
Obie odwróciłyśmy się i ujrzałyśmy, że między Nemo i Hugo stoi obcy wilk.
Był mniej więcej w wieku Heyi. Wilk był szczupły i chudy. Miał czarną, gęstą sierść oraz kilka blizn na karku. Posiadał bardzo ładne brązowo-orzechowo-bursztynowe oczy.
Zerknęłam na córkę. Stała osłupiała kompletnie się „zawiesiła”. Wpatrywała się w przybysza jak zaczarowana. A i młody wilczur oniemiały wbił wzrok w mą córkę.
- Przyłapaliśmy go jak przekraczał granicę. Mówi, że chce dojść do naszej watahy.
Pokiwałam głową. Obeszłam psiaka i go obwąchałam.
- Jak ci na imię?-spytałam.
- Jack- odparł.
Skinęłam głową.
- Możesz u nas zostać. A ty co o nim myślisz, Heya?
Moja córka zatykała się kompletnie, wciąż wpatrywała się w wilka.
-Heya- powtórzyłam głośniej, by ją znów zawrócić na ziemię.
- Yyy… Ja… Myślę, że jest ok-wymamrotała przyglądając się śniegowi.
- Dobra. Puśćcie go chłopaki-szczeknęłam a Nemo i Hugo odeszli.
Jack od razu podbiegł do Heyi. Ta podkuliła ogon i się zaczęła cofać. Wilczur od razu na nią wskoczył w jasnym celu. Wtedy ja błyskawicznie podbiegłam i łapiąc go za gardło przywróciłam na ziemię. Dosłownie. Młody zaskomlał z bólu.
- W tej sforze panują jasne zasady i masz się ich trzymać!-warknęłam.
Jack pokiwał głową. Puściłam go, a on powoli podszedł do mojej córki. Ta wycofała się ze strachem i niezrozumieniem. Stanął przed nią i cicho mruknął:
- Sorry, młoda. Nie chciałem cię wystraszyć.
Heya wciąż drżała, była oszołomiona. Wilczur podszedł do niej i delikatnie, pieszczotliwie zaczął szczypać jej klatkę piersiową. W końcu Heya przestała drżeć i delikatnie polizała go po uchu. On przestał i wpatrywał się w nią z uśmiechem. Pozwolił się obwąchać, a potem role się odwróciły. Gdy skończyli młody obwąchał resztę i my go. po wypytaniu go dowiedziałam się, że nieźle poluje. Podobno pochodził z bardzo „nieogarniętej” watahy, gdzie połowa zwierząt to były dzikie psy, które uciekły od właścicieli lub zostały wyrzucone. A więc rozmnażali się przy każdej cieczce u byle jakiej suki, każdy był alphą i każdy był omegą. Westchnęłam ciężko. Czeka nas wychowanie tego wilczura. Pod wieczór rozmawialiśmy o nim z Nemo. Samiec alpha był wściekły-nie polubił Jacka, chciał go wywalać, a jeszcze bardziej zraził się do niego, gdy skoczył na Heyę. Uspokajałam go, bo przecież nic się nie stało. Na razie.
***
Po polowaniu gdy Hugo, Nemo i Jack gdzieś poszli Heya wyznała mi prawdę.
- Matko. Chcę ci coś powiedzieć.
- Mów-odparłam.
- Ja… Ja chyba zakochałam się w Jacku.
Uniosłam brwi i uśmiechnęłam się.
- To dobrze. Super.
Powiedziałam mimo iż nie było super. Moja córka dorasta. Ma już swojego psa. Kiedyś, a może całkiem za niedługo stanie się alphą tego stada.
- Matko. Chcę ci coś powiedzieć.
- Mów-odparłam.
- Ja… Ja chyba zakochałam się w Jacku.
Uniosłam brwi i uśmiechnęłam się.
- To dobrze. Super.
Powiedziałam mimo iż nie było super. Moja córka dorasta. Ma już swojego psa. Kiedyś, a może całkiem za niedługo stanie się alphą tego stada.
ROZ. XXX IX BRAK EFEKTÓW
Niestety,
jakiś tydzień temu po przeprowadzce i spotkaniu Jacka, Jack, Nemo i
Heya obwieścili mi, że spotkali ludzi z owymi gwiżdżącymi przedmiotami.
Znaleźli nas! A jednak! Byłam przerażona. Nerwowo chodząc w tą i z
powrotem starałam się wymyślić jakiś plan, ale wszystko bezskutecznie.
Myśli, marzenia, plany… Wszystko jakby legło w gruzach. Wyparowało.
Znikło raz na zawsze. Przystanęłam dysząc ze zdenerwowania i stresu. Nie
było innej możliwej opcji. Nie było nic!
- Yyy… Alpho, przecież my nawet nie wiemy w jakich oni zamiararch tu przyszli. Może są przyjaciółmi?- spytał Jack.
- Nie przerywać Lunie w rozmyślaniu!- Nemo trzepnął go w ucho,a szczeniak zaskomlał.
- Bzdura! Ludzie przyjaźni? Zgłupiałeś?-zrugałam go.
- Wybacz. To tylko taka sugestia-przeprosił.
Machnęłam na niego ogonem.
- Nie wiem co możemy zrobić. Nie widzę żadnego wyjścia. Żadnego-jęknęłam zrozpaczona.
- Możemy uciec-podsunął pomysł Nemo.
- Nie! Możemy przecież ich wymordować! To jak? Krwawa jazda?- moja córka wydawała się podekscytowana atakiem na ludzi. Tyle o nich słyszała złego, jak ja i Nemo ich gryźliśmy i uciekaliśmy… Ale to głównie były opowieści mego małżonka. Gdy nasi ludzcy goście sobie pójdą zamienię z nim parę słów.
- Nie możemy urządzić krwawej jazdy-uśmiechnęłam się.
- Ale możemy ich zastraszyć-wtem z nory wyłonił się wielki, kudłaty, jasny łeb. Hugo.
Uniosłam brwi w górę.
- Możemy udać, że chcemy ich zaatakować. Wtedy się odczepią-wytłumaczył wilk.
- Niezły pomysł. Zaczniemy jutro wieczorem. Chcę wszystkich widzieć przed norą jutro o zachodzie słońca. Mam plan.-warknęłam cicho.
W nocy, nie spałam. Słyszałam jak Jack i Heya rozmawiają. O swojej historii, o swoich rodzicach, o terenach, o polowaniach, o śmiesznych wydarzeniach, o smutnych wydarzeniach, o tym co lubią, a czego nie… „Zupełnie jak ja i Nemo w młodości” pomyślałam z uśmiechem. Mam około dwóch lat i już jestem matką mającą na głowie również „przybrane dziecko”, męża, córkę i innego wilka… Westchnęłam. Jak to było w trójkę? Już zapomniałam…
- Yyy… Alpho, przecież my nawet nie wiemy w jakich oni zamiararch tu przyszli. Może są przyjaciółmi?- spytał Jack.
- Nie przerywać Lunie w rozmyślaniu!- Nemo trzepnął go w ucho,a szczeniak zaskomlał.
- Bzdura! Ludzie przyjaźni? Zgłupiałeś?-zrugałam go.
- Wybacz. To tylko taka sugestia-przeprosił.
Machnęłam na niego ogonem.
- Nie wiem co możemy zrobić. Nie widzę żadnego wyjścia. Żadnego-jęknęłam zrozpaczona.
- Możemy uciec-podsunął pomysł Nemo.
- Nie! Możemy przecież ich wymordować! To jak? Krwawa jazda?- moja córka wydawała się podekscytowana atakiem na ludzi. Tyle o nich słyszała złego, jak ja i Nemo ich gryźliśmy i uciekaliśmy… Ale to głównie były opowieści mego małżonka. Gdy nasi ludzcy goście sobie pójdą zamienię z nim parę słów.
- Nie możemy urządzić krwawej jazdy-uśmiechnęłam się.
- Ale możemy ich zastraszyć-wtem z nory wyłonił się wielki, kudłaty, jasny łeb. Hugo.
Uniosłam brwi w górę.
- Możemy udać, że chcemy ich zaatakować. Wtedy się odczepią-wytłumaczył wilk.
- Niezły pomysł. Zaczniemy jutro wieczorem. Chcę wszystkich widzieć przed norą jutro o zachodzie słońca. Mam plan.-warknęłam cicho.
W nocy, nie spałam. Słyszałam jak Jack i Heya rozmawiają. O swojej historii, o swoich rodzicach, o terenach, o polowaniach, o śmiesznych wydarzeniach, o smutnych wydarzeniach, o tym co lubią, a czego nie… „Zupełnie jak ja i Nemo w młodości” pomyślałam z uśmiechem. Mam około dwóch lat i już jestem matką mającą na głowie również „przybrane dziecko”, męża, córkę i innego wilka… Westchnęłam. Jak to było w trójkę? Już zapomniałam…
***
Jack robi
postępy. Okazało się, że jest dobry w polowaniach, ale na króliki, nie
na sarny czy jelenie. Rocznego psa uczyliśmy wszystkiego od nowa. Czasem
z ekscytacji piszczał, przez co płoszył zwierzynę i zarabiał burę od
Nemo. Nie wiedziałam, że jest aż tak surowy! No, ale młody dość szybko
się uczy. Wiele spraw załatwia sprytem, odwagą i pewnością siebie. Za
błędy gorzko płaci od czarnego wilka. Ja ćwiczę z nim posłuszeństwo w
watasze. Musi wiedzieć co mu wolno, a czego nie wolno. A więc, jak to
określa Heya „zachowania społeczne”. Nie wiem skąd ona to wytrzasnęła.
Przecież „posłuszeństwo w watasze” jest łatwiejsze do zrozumienia. No, a
czego naucza moja córka? „Wszystkiego po trochu”. Głównie się z nim
szwenda po naszym terenie i mu pokazuje. Gdzie kiedyś zaatakował nas
Szalony, gdzie mieszkają łososie, gdzie może spotkać najwięcej
sarniątek, gdzie jest góra na którą jeszcze żaden wilk nie wszedł, gdzie
jest piękne jezioro, gdzie jest mnóstwo nor mysz… Takie tam. Zwiedzają.
Tak na to mówią. Mi, osobiście to nie przeszkadza, ale Nemo… To inna
sprawa. Często jest wobec młodych opryskliwy i nieznośny. Irytuje mnie
to i czasem nawet ja go szczypnę, aby się uspokoił. Wytłumaczenie: „Nie
toleruję tego smarkacza”.
ROZ. XXX X POJMANI
Jak uzgodniliśmy o zachodzie słońca spotkaliśmy się przed norą.
- No więc plan jest taki-tłumaczyłam watasze- Hugo podbiega do ludzi na nich szczeka, a…
- No nieee! Czemu zawsze ja?!
- Cicho bądź!
- Nie marudzić!
- Auu!
- Kto to?…
- Zaraz ci…
- Zamkniesz wreszcie paszczę?!
- Ej!
- Ale on…
- Głupi!
- Ja nie chcę…
- Spokój!- ryknęłam. Wszyscy zamilkli i zaczęli się we mnie wpatrywać z największą uwagą. Westchnęłam ciężko i kontynuowałam.- A reszta stopniowo się pojawia. Szczekacie, warczycie, takie tam. Wtedy pojawiam się ja i próbuję, że chcę się im rzucić go gardeł. Oni uciekają, zakładam, że tak zrobią, więc ich gonimy. Pytania?
- A możemy ich zaatakować?-spytała Heya.
- Hmmm… Dobra można skoczyć. Na przykład uczepić się rękawa, złapać za nogę… Bez żadnego rozwalania. Mamy ich tylko postraszyć- Heya jęknęła żałośnie na wiadomość, że nie wolno nam ich rozszarpać.
- Bo inaczej w ogóle nic im nie zrobimy!-pogroziłam córce, a ta szybko umilkła.
- A jeśli nie będą uciekać?-spytał Jack.
- Yyy… To raczej mało prawdopodobne, ale jeśli się wydarzy to będziemy improwizować. Ktoś jeszcze?-warknęłam.
Nikt.
- Idziemy!
Ruszyliśmy żwawym truchtem. Węszyliśmy w ich poszukiwaniu. Nie trzeba było długo czekać-ludzki zapach był bardzo silny. Hugo prowadził, bo miał ich pierwszy zaskoczyć. Zza krzaków było mnóstwo ich zapachu. Oni sami siedzieli przed wielkim płóciennym namiotem, za krzakami, z lornetkami i kurtkami posmarowanymi krwią i tłuszczem.
Wiedziałam co to namiot-gdy byłam u tej dziewczynki to ona miała taki duży namiot. Chowała się w nim. Bez sensu.
Hugo spojrzał na mnie. Energicznie pokiwałam głową. Szedł za namiotem. Wtem głucho zawarczał. Najeżył sierść, usztywnił łapy. Wyglądał na prawdę groźnie. Szczeknął basem raz czy dwa. Ludzie szybko odwrócili się. Dwójka. Samce. Jeden z nich krzyknął, drugi sięgnął po mały prostokącik. Biały wilk się zbliżał. Coś zabłysło. Hugo zmrużył oczy i odskoczył. Po chwili. Wyszczerzył kły i jeszcze agresywniej i szybciej zaczął do nich podchodzić. Wtedy od boku pojawił się Nemo. Zawył donośnie. Oboje mężczyzn wrzasnęło coś w przestrachu. Uśmiechnęłam się pod nosem. Nemo nastroszył się, zawarczał, błyskając śnieżnobiałymi kłami. Jego nienawiść była szczera. Ludzie skulili się przy sobie, tylko pstrykając światłem. Głupcy! Zagotowało się we mnie. Heya wyskoczyła zza krzaków, truchtając w ich kierunku i cicho wyjąc. Żwawym truchtem ich okrążała, poszczekując donośnie. Po chwili pojawił się znikąd Jack. Słońce zaszło. Przystanął na głazie. Lśniącymi oczami się w nich wpatrywał. Jeden z ludzi wskazał na niego palcem. Drugi zadrżał. Młody zawył, kończąc szczekaniem. Nastroszył ciemną sierść, szedł przyczajony, oczy błyszczały groźnie. Pokazał zęby. Po krótkim momencie wyszłam ja. Wataha ich otoczyła. Najeżyłam się groźnie. Oczy błyszczały. Łapy usztywniłam, skradałam się w przyczajonej pozycji. Nawet z pyska pociekła mi ślina. Jestem niezłą aktorką, to trzeba przyznać. Zaszczekałam kończąc wyciem. Powoli podchodziłam do nich.
- Alpha -szepnął jeden do drugiego.
- No jakbyś zgadł-odparłam, ale człowiek usłyszał tylko warczenie.
I nagle, gdy już byłam tuż, tuż facet wyciągnął długiego metalowego patyka! Powrócił do mnie ohydny zapach spalin. Powróciły jak przez mgłę straszne wspomnienia… Zadrżałam ze strachu. Łapy mi się zatrzęsły. Przełknęłam ślinę. Nim zdążyłam dać sygnał do odwrotu, usłyszałam głośny huk. Ogłuszyło mnie. Czułam jak ziemia się trzęsie, ja wiruję… Poczułam w klatce piersiowej mocne ukłucie. Upadlam ciężko o ziemię. „Oberwałam…”-pomyślałam. Zaczynałam czekać na śmierć, ale zamiast tego różne kolory zawirowały mi przed oczami. Cały świat zatańczył mi przed oczami. W prawo, lewo, góra, dół… Nie myślałam. Poczułam się jak jeden wielki flak. Chwiałam się, miałam zaburzenia świadomości. Świat był taki lekki, radośnie wirował w kółko mieniąc się różnymi kolorami. Zaczęłam mamrotać coś do siebie pod nosem. I nagle…
Bum! Trzask!
Wszystko zgasło. Jakbyś wyłączył światło. „Fajnie jest żeby kózka nie skakała, sałata jest dobra… eee…. śmierć kolorowa… listki, ludzie, motylki!”.
- No więc plan jest taki-tłumaczyłam watasze- Hugo podbiega do ludzi na nich szczeka, a…
- No nieee! Czemu zawsze ja?!
- Cicho bądź!
- Nie marudzić!
- Auu!
- Kto to?…
- Zaraz ci…
- Zamkniesz wreszcie paszczę?!
- Ej!
- Ale on…
- Głupi!
- Ja nie chcę…
- Spokój!- ryknęłam. Wszyscy zamilkli i zaczęli się we mnie wpatrywać z największą uwagą. Westchnęłam ciężko i kontynuowałam.- A reszta stopniowo się pojawia. Szczekacie, warczycie, takie tam. Wtedy pojawiam się ja i próbuję, że chcę się im rzucić go gardeł. Oni uciekają, zakładam, że tak zrobią, więc ich gonimy. Pytania?
- A możemy ich zaatakować?-spytała Heya.
- Hmmm… Dobra można skoczyć. Na przykład uczepić się rękawa, złapać za nogę… Bez żadnego rozwalania. Mamy ich tylko postraszyć- Heya jęknęła żałośnie na wiadomość, że nie wolno nam ich rozszarpać.
- Bo inaczej w ogóle nic im nie zrobimy!-pogroziłam córce, a ta szybko umilkła.
- A jeśli nie będą uciekać?-spytał Jack.
- Yyy… To raczej mało prawdopodobne, ale jeśli się wydarzy to będziemy improwizować. Ktoś jeszcze?-warknęłam.
Nikt.
- Idziemy!
Ruszyliśmy żwawym truchtem. Węszyliśmy w ich poszukiwaniu. Nie trzeba było długo czekać-ludzki zapach był bardzo silny. Hugo prowadził, bo miał ich pierwszy zaskoczyć. Zza krzaków było mnóstwo ich zapachu. Oni sami siedzieli przed wielkim płóciennym namiotem, za krzakami, z lornetkami i kurtkami posmarowanymi krwią i tłuszczem.
Wiedziałam co to namiot-gdy byłam u tej dziewczynki to ona miała taki duży namiot. Chowała się w nim. Bez sensu.
Hugo spojrzał na mnie. Energicznie pokiwałam głową. Szedł za namiotem. Wtem głucho zawarczał. Najeżył sierść, usztywnił łapy. Wyglądał na prawdę groźnie. Szczeknął basem raz czy dwa. Ludzie szybko odwrócili się. Dwójka. Samce. Jeden z nich krzyknął, drugi sięgnął po mały prostokącik. Biały wilk się zbliżał. Coś zabłysło. Hugo zmrużył oczy i odskoczył. Po chwili. Wyszczerzył kły i jeszcze agresywniej i szybciej zaczął do nich podchodzić. Wtedy od boku pojawił się Nemo. Zawył donośnie. Oboje mężczyzn wrzasnęło coś w przestrachu. Uśmiechnęłam się pod nosem. Nemo nastroszył się, zawarczał, błyskając śnieżnobiałymi kłami. Jego nienawiść była szczera. Ludzie skulili się przy sobie, tylko pstrykając światłem. Głupcy! Zagotowało się we mnie. Heya wyskoczyła zza krzaków, truchtając w ich kierunku i cicho wyjąc. Żwawym truchtem ich okrążała, poszczekując donośnie. Po chwili pojawił się znikąd Jack. Słońce zaszło. Przystanął na głazie. Lśniącymi oczami się w nich wpatrywał. Jeden z ludzi wskazał na niego palcem. Drugi zadrżał. Młody zawył, kończąc szczekaniem. Nastroszył ciemną sierść, szedł przyczajony, oczy błyszczały groźnie. Pokazał zęby. Po krótkim momencie wyszłam ja. Wataha ich otoczyła. Najeżyłam się groźnie. Oczy błyszczały. Łapy usztywniłam, skradałam się w przyczajonej pozycji. Nawet z pyska pociekła mi ślina. Jestem niezłą aktorką, to trzeba przyznać. Zaszczekałam kończąc wyciem. Powoli podchodziłam do nich.
- Alpha -szepnął jeden do drugiego.
- No jakbyś zgadł-odparłam, ale człowiek usłyszał tylko warczenie.
I nagle, gdy już byłam tuż, tuż facet wyciągnął długiego metalowego patyka! Powrócił do mnie ohydny zapach spalin. Powróciły jak przez mgłę straszne wspomnienia… Zadrżałam ze strachu. Łapy mi się zatrzęsły. Przełknęłam ślinę. Nim zdążyłam dać sygnał do odwrotu, usłyszałam głośny huk. Ogłuszyło mnie. Czułam jak ziemia się trzęsie, ja wiruję… Poczułam w klatce piersiowej mocne ukłucie. Upadlam ciężko o ziemię. „Oberwałam…”-pomyślałam. Zaczynałam czekać na śmierć, ale zamiast tego różne kolory zawirowały mi przed oczami. Cały świat zatańczył mi przed oczami. W prawo, lewo, góra, dół… Nie myślałam. Poczułam się jak jeden wielki flak. Chwiałam się, miałam zaburzenia świadomości. Świat był taki lekki, radośnie wirował w kółko mieniąc się różnymi kolorami. Zaczęłam mamrotać coś do siebie pod nosem. I nagle…
Bum! Trzask!
Wszystko zgasło. Jakbyś wyłączył światło. „Fajnie jest żeby kózka nie skakała, sałata jest dobra… eee…. śmierć kolorowa… listki, ludzie, motylki!”.
ROZ. XXXX I NEMO
Obudziłam
się. Obraz był rozmazany i mglisty. Cały chybotał. Próbowałam wstać.
Dopiero za czwartym razem mi się udało. Cała się chwiałam. Byłam
osłabiona i źle się czułam. Drżałam. „Co… co się dzie-dzieje…?”-myślałam
też z trudem. Z początku nic nie pamiętałam, ale z czasem pamięć
powracała. Ludzie… narada… niebezpieczeństwo… atak… ludzie… głupi
jasiek… Klatki! Jesteśmy w klatce! Siedziałam w ciasnej, niewielkiej,
metalowej klatce w jakimś białym gabinecie. Cuchniało tu ludźmi, lekami i
innymi wilkami.
- Ej!-zawyłam głośno.
Nikt się nie odezwał. Cisza. Brak reakcji.
- EJ!-zaszczekałam gniewnie. Znów brak reakcji.
- Proszę mnie wypuścić! Jestem ALPHĄ! ALPHĄ!!! Proszę mnie natychmiast stąd wypuścić, inaczej użyję przemocy!!! NO JUŻ!-krzyczałam, wyłam, szczekałam, warczałam, ale to wszystko na nic.
Zrozpaczona skoczyłam i całym ciałem naparłam na klatkę. Zachybotała się, ale nie spadła. Ze złością powtórzyłam. Znów chybotanie, ale oprócz tego nic. Zaczęłam drapać pazurami w drzwiczki. Liczyłam, że przez przypadek zahaczę pazurem o jakąś sprzączkę i drzwiczki puszczą. Niestety klatka trzymała się mocno. Złapałam zębami kraty i z całej siły zaczęłam je do siebie przyciągać. Szarpałam, ale zamiast wolności uzyskałam dalszą niewolę i obolałe dziąsła. Zrozpaczona skoczyłam. Klatka trzęsła się, ale nie spadła.
- O. Cześć Luna-odezwał się ponury głos gdzieś w dole.
- Hugo?-spytałam z nadzieją.
- Nie wyjdziesz stąd. Już próbowałem.
Poczułam wstyd-osobnik Omega obudził się wcześniej niż osobnik alpha. Był silniejszy emocjonalnie.
- A… Yyy… Gdzie jesteśmy? Gdzie są inni?-spytałam.
- Gdzie jesteśmy, tego nie wiem. Ale chciałbym. Gdzie są inni? Jack jest na lewo od ciebie, Heya na prawo. Dzieciaki jeszcze się nie obudziły.
- A gdzie jest Nemo?- spytałam.
Hugo przez chwilę milczał.
- No…?- pogoniłam go-gdzie jest Nemo ?
- Och… Oni… Eee… Go zabrali.-odrzekł wymijająco.
- Co?!-zawyłam wściekła.
Zaczęłam szamotać się po klatce i gryźć wszystko co popadnie. Poczułam dziką żądzę zniszczenia. Chciałam zgładzić wszystkich, wszystko zrównać z ziemią, byle by dotrzeć do ukochanego… Dysząc ciężko po tym krótkim napadzie szału wysapałam:
- Gdzie… go… zabrali…?
- Bardzo szamotał się w klatce. Oszalał. Kompletnie zdziczał. Coś mu odbiło. Sam się kaleczył, coś do siebie mamrotał… Oni go obserwowali. W końcu go wynieśli, wyciągnęli długi, cienki, śmierdzący patyk i… i…
Usłyszałam, że się dławi łzami. Jednak dzielnie kontynuował:
- Bronił się dzielnie. Jak prawdziwy wilk. Naprawdę. Ale… Ale oni byli silniejsi… Przytrzymali go i… i wbili tego patyka w kark. Za… za trząsł si… si… się-ę… A… A potem… potem… on… on… on…-Hugo zawył, na wpół rycząc z wściekłości, na wpół płacząc głośno. Rzucił się na klatkę. Ta aż się zatrzęsła, zachybotała… Wył i wył, skakał i skakał…
Ja poczułam jak odpływam w ciemną krainę, koszmar życia bez Nemo.
Życie bez Nemo.
Coś ciężkiego opadło mi na serce. Z oczu, mimowolnie trysnęły wilcze łzy. Cała drżałam, trzęsłam się rozpaczliwie.
Życie bez Nemo.
Nie wierzyłam w to. Nie wierzyłam. Nemo żyje. I ma się dobrze. Gdzie jest Nemo? Gdzie on jest? Gdzie jest Nemo?!
Życie bez Nemo.
Prawda prawie powaliła mnie z nóg. Zrozpaczona skoczyłam na siatkę, gryząc ją, rozwalając, niszcząc… Wyłam, szczekałam… Nie… To nie jest prawda… To nie prawda!
Życie bez Nemo.
- Kłamiesz, Hugo! Kłamiesz!
Życie bez Nemo.
Skoczyłam na siatkę łapiąc ją w zęby i próbując rwać.
- Nie prawda! Nie prawda! NIE PRAWDA!!!
Życie bez Nemo.
Rozrywałam… Darłam na strzępy… Nienawidziłam szczerze, z głębi swego wilczego serca… Niszczyłam… Mordowałam…
- Nemo…? NEMO GDZIE JESTEŚ?! NEEEMOOOO!!!!
Życie bez Nemo.
Osunęłam się na łapy. Jęczałam… Wołałam go i wołałam.
- Nemo? Nemo! NEMO!!! Kłamca! Nie prawda! NEMOOO! Nie prawda! NEMO! KŁAMCA!!!
Życie bez Nemo.
Potrząsały mną drgawki, byłam zalana łzami i wściekłością.
- Och Księżycu… Dlaczego…? Księżycu dlaczego Nemo?!
- Ej!-zawyłam głośno.
Nikt się nie odezwał. Cisza. Brak reakcji.
- EJ!-zaszczekałam gniewnie. Znów brak reakcji.
- Proszę mnie wypuścić! Jestem ALPHĄ! ALPHĄ!!! Proszę mnie natychmiast stąd wypuścić, inaczej użyję przemocy!!! NO JUŻ!-krzyczałam, wyłam, szczekałam, warczałam, ale to wszystko na nic.
Zrozpaczona skoczyłam i całym ciałem naparłam na klatkę. Zachybotała się, ale nie spadła. Ze złością powtórzyłam. Znów chybotanie, ale oprócz tego nic. Zaczęłam drapać pazurami w drzwiczki. Liczyłam, że przez przypadek zahaczę pazurem o jakąś sprzączkę i drzwiczki puszczą. Niestety klatka trzymała się mocno. Złapałam zębami kraty i z całej siły zaczęłam je do siebie przyciągać. Szarpałam, ale zamiast wolności uzyskałam dalszą niewolę i obolałe dziąsła. Zrozpaczona skoczyłam. Klatka trzęsła się, ale nie spadła.
- O. Cześć Luna-odezwał się ponury głos gdzieś w dole.
- Hugo?-spytałam z nadzieją.
- Nie wyjdziesz stąd. Już próbowałem.
Poczułam wstyd-osobnik Omega obudził się wcześniej niż osobnik alpha. Był silniejszy emocjonalnie.
- A… Yyy… Gdzie jesteśmy? Gdzie są inni?-spytałam.
- Gdzie jesteśmy, tego nie wiem. Ale chciałbym. Gdzie są inni? Jack jest na lewo od ciebie, Heya na prawo. Dzieciaki jeszcze się nie obudziły.
- A gdzie jest Nemo?- spytałam.
Hugo przez chwilę milczał.
- No…?- pogoniłam go-gdzie jest Nemo ?
- Och… Oni… Eee… Go zabrali.-odrzekł wymijająco.
- Co?!-zawyłam wściekła.
Zaczęłam szamotać się po klatce i gryźć wszystko co popadnie. Poczułam dziką żądzę zniszczenia. Chciałam zgładzić wszystkich, wszystko zrównać z ziemią, byle by dotrzeć do ukochanego… Dysząc ciężko po tym krótkim napadzie szału wysapałam:
- Gdzie… go… zabrali…?
- Bardzo szamotał się w klatce. Oszalał. Kompletnie zdziczał. Coś mu odbiło. Sam się kaleczył, coś do siebie mamrotał… Oni go obserwowali. W końcu go wynieśli, wyciągnęli długi, cienki, śmierdzący patyk i… i…
Usłyszałam, że się dławi łzami. Jednak dzielnie kontynuował:
- Bronił się dzielnie. Jak prawdziwy wilk. Naprawdę. Ale… Ale oni byli silniejsi… Przytrzymali go i… i wbili tego patyka w kark. Za… za trząsł si… si… się-ę… A… A potem… potem… on… on… on…-Hugo zawył, na wpół rycząc z wściekłości, na wpół płacząc głośno. Rzucił się na klatkę. Ta aż się zatrzęsła, zachybotała… Wył i wył, skakał i skakał…
Ja poczułam jak odpływam w ciemną krainę, koszmar życia bez Nemo.
Życie bez Nemo.
Coś ciężkiego opadło mi na serce. Z oczu, mimowolnie trysnęły wilcze łzy. Cała drżałam, trzęsłam się rozpaczliwie.
Życie bez Nemo.
Nie wierzyłam w to. Nie wierzyłam. Nemo żyje. I ma się dobrze. Gdzie jest Nemo? Gdzie on jest? Gdzie jest Nemo?!
Życie bez Nemo.
Prawda prawie powaliła mnie z nóg. Zrozpaczona skoczyłam na siatkę, gryząc ją, rozwalając, niszcząc… Wyłam, szczekałam… Nie… To nie jest prawda… To nie prawda!
Życie bez Nemo.
- Kłamiesz, Hugo! Kłamiesz!
Życie bez Nemo.
Skoczyłam na siatkę łapiąc ją w zęby i próbując rwać.
- Nie prawda! Nie prawda! NIE PRAWDA!!!
Życie bez Nemo.
Rozrywałam… Darłam na strzępy… Nienawidziłam szczerze, z głębi swego wilczego serca… Niszczyłam… Mordowałam…
- Nemo…? NEMO GDZIE JESTEŚ?! NEEEMOOOO!!!!
Życie bez Nemo.
Osunęłam się na łapy. Jęczałam… Wołałam go i wołałam.
- Nemo? Nemo! NEMO!!! Kłamca! Nie prawda! NEMOOO! Nie prawda! NEMO! KŁAMCA!!!
Życie bez Nemo.
Potrząsały mną drgawki, byłam zalana łzami i wściekłością.
- Och Księżycu… Dlaczego…? Księżycu dlaczego Nemo?!
ROZ. XXXX II CHIPOWANIE ORAZ SZTUKA POSŁUSZEŃSTWA
Po
jakiś pięciu godzinach, gdy już się uspokoiliśmy i leżeliśmy zmęczeni
na tyłach klatek, gdy już się obudziły dzieciaki (Jack i Heya) przyszli oni w
białych prześcieradłach, a niektórzy w roboczych, brudnych ciuchach.
Cicho wymienili słowa, wskazując na nas. Potem podeszła do mnie taka
jedna. Chyba samica. Skuliłam się w kącie klatki. Obnażyłam zęby i
najeżyłam się, tuląc się do ścianki mojego więzienia. Otworzyła
drzwiczki. Wyciągnęła swe brzydkie paluchy w moim kierunku. Kłapnęłam
ostrzegawczo zębami. Wycofała się.
- Nie bój się mała-wyszeptała.
- Ja się nie boję!-warknęłam, ale ogon, machinalnie uciekł mi między tylne łapy.
Ktoś coś do niej powiedział. Ta, pokiwała głową i wsadziła ręce do mojej klatki. W jeden trzymała mnóstwo skórzanych, nieprzyjemnych pasków. Zawarczałam ostrzegawczo, ale jej ręce zdecydowanie się zbliżały. Zaszczekałam gniewnie, jeżąc się dodatkowo. Była już bardzo blisko. W jednym momencie skoczyłam na nią, rozwścieczona. Kierowana wściekłością, niewiele myślałam. Może tylko o jednym-o zemście. Kobieta jednym zręcznym ruchem dłoni złapała i zacisnęła je na moim pysku. Błyskawicznie wsadziła mi na kufę mnóstwo pasków i coś cicho pyknęło za moimi uszami. Odsunęła się i już chciała złapać mnie za kark, ale ja już czułam wolność, możliwość ucieczki. Z dziką radością wyskoczyłam z klatki. To nic, że po drodze uderzyłam się w tylną łapę-radość maskowała ból. Chciałam otworzyć pysk by zaszczekać, zawyć, ale coś mocno mnie przytrzymało. Warknęłam więc tylko i wyruszyłam w kierunku prostokątnego otworu. Ludzie zaczęli krzyczeć i gwałtownie gestykulować. Byli przerażeni, zdezorientowani i wściekli. Ja biegłam jednak szybko, mijając rzędy klatek. Nieco ślizgałam się na posadzce, ale w końcu biegłam po wolność. Czułam jak coś we mnie radośnie pulsuje, bije… Słyszałam tylko łomotanie własnego serca… Byłam prze szczęśliwa. Drzwi zbliżały się coraz bardziej i bardziej. Z dziką radością, wiarą i nadzieją kiełkującymi we mnie, w środku biegłam ku wolności… Przywitać się z liśćmi, strumieniami, rzekami, górami, łąkami, kamieniami, norami… Niemal czułam wiatr w sierści, w głowie dźwięczały mi słowa Księżyca, zapach krwi, widok zwierzyny uciekającej w popłochu… Otwór był pięć metrów przede mną… cztery… trzy… dwa… Skoczyłam, czując już ściółkę leśną pod łapami… I wtedy zza drzwi wyskoczył kolejny człowiek ! Próbowałam wyhamować w locie, ale to mi się nie udało. Wpadłam prosto w jego ręce! Błysnęły śnieżnobiałe kły, wściekłość i nienawiść ponownie wybuchły; rzucałam się jak oszalała próbując zadać cios człowiekowi, ale ten złapał mnie mocno za kark i gwałtownie wstrząsnął. Zaskomlałam cicho, ale się uspokoiłam. Spojrzałam mu w oczy, a on mi. Dyszał. Był to samiec. Miał krótkie, ciemne włosy na głowie, ciemnoniebieskie oczy i brudne, śmierdzące ciuchy. Miał muskularną i potężną sylwetkę. Był silny i potężny. Wyraźnie dominował nad sforą tych ludzi. Złapał mnie za kark i podniósł. Podkuliłam ogon i zaczęłam się wykręcać, ale jeden zdecydowany uścisk dłoni tego człowieka mnie uspokoił. Był potężny i silny, ale też bardzo spokojny, opanowany i zdecydowany. Nie działał siłą, agresją, przemocą, czy miłością. Jego kierunkiem był spokój i zdecydowanie. Podszedł do grupki pozostałych, oniemiałych ludzi, którzy kończyli coś robić z Hugo i właśnie wsadzali go do klatki. Żywego. Rzucił jakieś ostre słowa do pozostałych ludzi. Był zdenerwowany, ale równocześnie opanowany. Pierwszy raz poczułam się… bezpiecznie u człowieka. A może nie pierwszy? Nie wiedząc skąd jakoś wydawało mi się, że już kiedyś to czułam… Ale co? Kiedy? I u kogo?
Mężczyzna postawił mnie na stole. Trzymał mnie mocno za paski zamontowane na kufie. Lekko zawarczałam, ale ten lekko ścisnął mój kark i się uspokoiłam. Tylko lekko drżałam i podkuliłam ogon. Reszta ludzi podeszła z patykiem. Zaniepokojona zaczęłam się szarpać. Pokazałam zęby, warcząc ostrzegawczo. Człowiek wydał dźwięk podobny do „Szszyżżż” i się uspokoiłam. A przynajmniej trochę. Ludzie wetknęli mi patyk w łopatkę. Poczułam ukłucie. Zaskomlałam i zadrżałam ze strachu. Po chwili poczułam, że patyk zostaje wyciągnięty z mojej lewej łopatki.
- Zachipowany wilk!-powiedział któryś, cokolwiek miało to znaczyć.
- Numer: 12223006589 . Wataha: 023 . Przydomek watahy: Indiany alpha . – dodał któryś.
Ten spokojny pokiwał głową.
- Ok-mruknął- Dajcie ostatnią szóstkę na wybieg 5/9 przez a.
I znów wylądowałam w klatce.
- Nie bój się mała-wyszeptała.
- Ja się nie boję!-warknęłam, ale ogon, machinalnie uciekł mi między tylne łapy.
Ktoś coś do niej powiedział. Ta, pokiwała głową i wsadziła ręce do mojej klatki. W jeden trzymała mnóstwo skórzanych, nieprzyjemnych pasków. Zawarczałam ostrzegawczo, ale jej ręce zdecydowanie się zbliżały. Zaszczekałam gniewnie, jeżąc się dodatkowo. Była już bardzo blisko. W jednym momencie skoczyłam na nią, rozwścieczona. Kierowana wściekłością, niewiele myślałam. Może tylko o jednym-o zemście. Kobieta jednym zręcznym ruchem dłoni złapała i zacisnęła je na moim pysku. Błyskawicznie wsadziła mi na kufę mnóstwo pasków i coś cicho pyknęło za moimi uszami. Odsunęła się i już chciała złapać mnie za kark, ale ja już czułam wolność, możliwość ucieczki. Z dziką radością wyskoczyłam z klatki. To nic, że po drodze uderzyłam się w tylną łapę-radość maskowała ból. Chciałam otworzyć pysk by zaszczekać, zawyć, ale coś mocno mnie przytrzymało. Warknęłam więc tylko i wyruszyłam w kierunku prostokątnego otworu. Ludzie zaczęli krzyczeć i gwałtownie gestykulować. Byli przerażeni, zdezorientowani i wściekli. Ja biegłam jednak szybko, mijając rzędy klatek. Nieco ślizgałam się na posadzce, ale w końcu biegłam po wolność. Czułam jak coś we mnie radośnie pulsuje, bije… Słyszałam tylko łomotanie własnego serca… Byłam prze szczęśliwa. Drzwi zbliżały się coraz bardziej i bardziej. Z dziką radością, wiarą i nadzieją kiełkującymi we mnie, w środku biegłam ku wolności… Przywitać się z liśćmi, strumieniami, rzekami, górami, łąkami, kamieniami, norami… Niemal czułam wiatr w sierści, w głowie dźwięczały mi słowa Księżyca, zapach krwi, widok zwierzyny uciekającej w popłochu… Otwór był pięć metrów przede mną… cztery… trzy… dwa… Skoczyłam, czując już ściółkę leśną pod łapami… I wtedy zza drzwi wyskoczył kolejny człowiek ! Próbowałam wyhamować w locie, ale to mi się nie udało. Wpadłam prosto w jego ręce! Błysnęły śnieżnobiałe kły, wściekłość i nienawiść ponownie wybuchły; rzucałam się jak oszalała próbując zadać cios człowiekowi, ale ten złapał mnie mocno za kark i gwałtownie wstrząsnął. Zaskomlałam cicho, ale się uspokoiłam. Spojrzałam mu w oczy, a on mi. Dyszał. Był to samiec. Miał krótkie, ciemne włosy na głowie, ciemnoniebieskie oczy i brudne, śmierdzące ciuchy. Miał muskularną i potężną sylwetkę. Był silny i potężny. Wyraźnie dominował nad sforą tych ludzi. Złapał mnie za kark i podniósł. Podkuliłam ogon i zaczęłam się wykręcać, ale jeden zdecydowany uścisk dłoni tego człowieka mnie uspokoił. Był potężny i silny, ale też bardzo spokojny, opanowany i zdecydowany. Nie działał siłą, agresją, przemocą, czy miłością. Jego kierunkiem był spokój i zdecydowanie. Podszedł do grupki pozostałych, oniemiałych ludzi, którzy kończyli coś robić z Hugo i właśnie wsadzali go do klatki. Żywego. Rzucił jakieś ostre słowa do pozostałych ludzi. Był zdenerwowany, ale równocześnie opanowany. Pierwszy raz poczułam się… bezpiecznie u człowieka. A może nie pierwszy? Nie wiedząc skąd jakoś wydawało mi się, że już kiedyś to czułam… Ale co? Kiedy? I u kogo?
Mężczyzna postawił mnie na stole. Trzymał mnie mocno za paski zamontowane na kufie. Lekko zawarczałam, ale ten lekko ścisnął mój kark i się uspokoiłam. Tylko lekko drżałam i podkuliłam ogon. Reszta ludzi podeszła z patykiem. Zaniepokojona zaczęłam się szarpać. Pokazałam zęby, warcząc ostrzegawczo. Człowiek wydał dźwięk podobny do „Szszyżżż” i się uspokoiłam. A przynajmniej trochę. Ludzie wetknęli mi patyk w łopatkę. Poczułam ukłucie. Zaskomlałam i zadrżałam ze strachu. Po chwili poczułam, że patyk zostaje wyciągnięty z mojej lewej łopatki.
- Zachipowany wilk!-powiedział któryś, cokolwiek miało to znaczyć.
- Numer: 12223006589 . Wataha: 023 . Przydomek watahy: Indiany alpha . – dodał któryś.
Ten spokojny pokiwał głową.
- Ok-mruknął- Dajcie ostatnią szóstkę na wybieg 5/9 przez a.
I znów wylądowałam w klatce.
ROZ. XXXX III SZTUCZNA WOLNOŚĆ
Wsadzili
mnie do jakiegoś dziwnego wózka. Oczywiście siedziałam w klatce.
Obserwowałam świat zza krat… W głębi siebie poczułam nagle tak dołujący,
tak głęboki smutek… Wciąż byłam w szoku. Siedziałam skulona w kącie
klatki. Czułam jakby te ostatnich kilka godzin było snem… Nemo nie żyje,
wszyscy jesteśmy w klatkach, ludzie nami żądzą… Och, dlaczego nie można
cofnąć czasu?! Wszystko byłoby inaczej… Nie przypuściliśmy ataku na
ludzi, wszystko byłoby jak dawniej. Nemo by żył, my byśmy nie byli w
klatkach, a dzieciaki nie mieli by zepsutej młodości… Nie myślałam o
niczym logicznym. Zawiesiłam się między snem, a normalnym życiem. Co
chwila trzęsłam się, choć nie było zimno. Miałam jakąś dziecinną
nadzieję, marzenie, że on jeszcze żyje… Że zaraz coś mruknie z
sarkazmem, zawyje, zaszczeka…. Mógłby nawet się ze mną pokłócić, byle by
żył. Życie jest wielkim skarbem. My, głupcy niepotrzebnie je
marnujemy, a gdy przychodzi koniec dopiero wtedy uświadamiamy sobie,
czym tak naprawdę jest życie… To wielki dar. Drgnęłam gwałtownie, serce
szybko mi zabiło… Nie. To tylko jakiś stolik… Stałam się czujniejsza,
oschła, agresywna i nieufna. Nikt, ani nic już nie mogło zdobyć mego
zaufania, serca, sympatii… Poczułam zimno, ale w środku. Przeszły mnie
dreszcze. Ponownie zadrżałam. Nemo by mnie teraz pocieszył… Pogroziłby
tym ludziom… Nie poddawał by się w każdym razie tak łatwo. Nie, on nie…
Coś mocno wstrząsnęło klatką. Wytrąciło mnie to z równowagi. Poczułam
jak krew gwałtownie uderza do mózgu, budzi się. Dysząc ciężko dźwignęłam
się na obolałe łapy. Nogi mi się zatrzęsły, zapiekły, ale ustałam.
Miałam zmęczone oczy, potarganą, matową, wypłowiałą sierść. Cień dawnej
świetności zniknął. Na łapach i karku malowało się dużo blizn, zadrapań i
otarć. Sama w sobie, byłam skulona, przerażona, rozdrażniona…
Szczeknęłam gniewnie. Głuchy dźwięk odbił się po mojej czaszce. Gdzieś
tam wędrował… Byłam osłabiona. Spod przymkniętych powiek obserwowałam
smutne, szaro-białe życie. Przed oczami mi zamigotało. Zmusiłam się do
kolejnego szczeknięcia. I znów dźwięk potoczył się po mojej głowie,
układając się w jakieś niezrozumiałe słowa… Upadłam na metalową podłogę
klatki. Poczułam tępy ból w nogach. Ktoś coś zacmokał, powiedział.
Nieważne. Zamknęłam oczy. Chciałam zemdleć. Zasnąć. Umrzeć. Nie chciałam
więcej czuć tego cierpienia, jakie odczuwało me zranione, zniewolone,
wilcze serce… Jednak los już nie będzie łaskawy mnie zabić… Niczym
wielki kot, będzie się mną bawił póki powoli nie skonam ze zmęczenia…
- No, już jesteśmy! Za chwilę zobaczycie wasz nowy domek!-ktoś krzyknął.
Do nozdrzy uderzyła mnie woń wiatru, liści, góry, łąk, lasów, rzek… Woń Wolności. Zamrugałam. Odetchnęłam głęboko. Poczułam, że klatka obok, klatka Hugo zakołysała się mocno. Z wielkim trudem, podniosłam głowę, jakby była ona z kamienia. Najpierw widziałam jak przez mgłę, dopiero potem, stopniowo obraz zaczął się wyostrzać. Usłyszałam szczekanie i wycie. Woń mięsa, drzew i wilków nieco mnie ożywiła. Oparłam głowę na łapach. Zatrzymaliśmy się przed jakąś drucianą, wysoką siatką. Dopiero po chwili zorientowałam się, że są tam drzwi i kobieta otwiera jakieś drzwi. Wjechała tam wózkiem z nami i zamknęła drzwi. Kogoś zawołała. Po chwili znalazł się tu jakiś mężczyzna i… ten człowiek. Był to ten sam facet, który mnie przytrzymał… Który udaremnił mą ucieczkę…
Cała trójka podeszła do klatek.
- Najpierw młode-zadecydowała kobieta.
Ona i inny mężczyzna podeszli do klatki Jacka i Heyi.
-Raz… Dwa… Trzy!- zawołał samiec.
W jednej chwili otworzyli drzwiczki klatek. Moja córka i Jack pomknęli jak błyskawice w las.
- Ładnie lecą-stwierdził „mój” człowiek.
Reszta się zaśmiała.
- No, ciekawe czy nadal będą tak ładnie lecieć, gdy spotkają Zgrywusa- mruknęła kobieta.
Znów śmiech. Powoli do mnie docierało co się dzieje. Wypuszczają nas! Hugo gwałtownie zakołysał klatką. Trzeba uciekać. I to szybko. Dźwignęłam cały swój ciężar na nogi. Jęknęłam, ale nie upadłam. Łapy mi się lekko zatrzęsły. Poczułam jak coś w środku mnie próbuje się wydostać na zewnątrz… Zawiał lekki wiatr. Westchnęłam. Hugo znów zaczął szamotać się w klatce. Ja tego nie robiłam. Stwierdziłam, że to tylko zmarnuje moje siły. Nie warto ich teraz marnować. Warknęłam tylko cicho, zniecierpliwiona.
- Za niedługo pora karmienia- zauważył mężczyzna.
Kobieta przytaknęła.
- Czas wypuszczać dorosłe-stwierdził „mój” mężczyzna.
Reszta potaknęła. Tym razem dwójka mężczyzn podeszła do naszych klatek. Akurat ten „mój” podszedł do mnie. Nachylił się. Spojrzał na mnie. Groźnie zawarczałam, jeżąc się. Ten uśmiechnął się i wyszeptał:
- I znów się spotykamy maleńka.
- Ok. Na trzy. Raz… Dwa… Trzy!
Drzwiczki lekko zgrzytnęły. Ja odbiłam się z całej siły i wystrzeliłam jak petarda. Moje łapy niemal nie dotykały ziemi. Leciałam ku wolności.
- No, już jesteśmy! Za chwilę zobaczycie wasz nowy domek!-ktoś krzyknął.
Do nozdrzy uderzyła mnie woń wiatru, liści, góry, łąk, lasów, rzek… Woń Wolności. Zamrugałam. Odetchnęłam głęboko. Poczułam, że klatka obok, klatka Hugo zakołysała się mocno. Z wielkim trudem, podniosłam głowę, jakby była ona z kamienia. Najpierw widziałam jak przez mgłę, dopiero potem, stopniowo obraz zaczął się wyostrzać. Usłyszałam szczekanie i wycie. Woń mięsa, drzew i wilków nieco mnie ożywiła. Oparłam głowę na łapach. Zatrzymaliśmy się przed jakąś drucianą, wysoką siatką. Dopiero po chwili zorientowałam się, że są tam drzwi i kobieta otwiera jakieś drzwi. Wjechała tam wózkiem z nami i zamknęła drzwi. Kogoś zawołała. Po chwili znalazł się tu jakiś mężczyzna i… ten człowiek. Był to ten sam facet, który mnie przytrzymał… Który udaremnił mą ucieczkę…
Cała trójka podeszła do klatek.
- Najpierw młode-zadecydowała kobieta.
Ona i inny mężczyzna podeszli do klatki Jacka i Heyi.
-Raz… Dwa… Trzy!- zawołał samiec.
W jednej chwili otworzyli drzwiczki klatek. Moja córka i Jack pomknęli jak błyskawice w las.
- Ładnie lecą-stwierdził „mój” człowiek.
Reszta się zaśmiała.
- No, ciekawe czy nadal będą tak ładnie lecieć, gdy spotkają Zgrywusa- mruknęła kobieta.
Znów śmiech. Powoli do mnie docierało co się dzieje. Wypuszczają nas! Hugo gwałtownie zakołysał klatką. Trzeba uciekać. I to szybko. Dźwignęłam cały swój ciężar na nogi. Jęknęłam, ale nie upadłam. Łapy mi się lekko zatrzęsły. Poczułam jak coś w środku mnie próbuje się wydostać na zewnątrz… Zawiał lekki wiatr. Westchnęłam. Hugo znów zaczął szamotać się w klatce. Ja tego nie robiłam. Stwierdziłam, że to tylko zmarnuje moje siły. Nie warto ich teraz marnować. Warknęłam tylko cicho, zniecierpliwiona.
- Za niedługo pora karmienia- zauważył mężczyzna.
Kobieta przytaknęła.
- Czas wypuszczać dorosłe-stwierdził „mój” mężczyzna.
Reszta potaknęła. Tym razem dwójka mężczyzn podeszła do naszych klatek. Akurat ten „mój” podszedł do mnie. Nachylił się. Spojrzał na mnie. Groźnie zawarczałam, jeżąc się. Ten uśmiechnął się i wyszeptał:
- I znów się spotykamy maleńka.
- Ok. Na trzy. Raz… Dwa… Trzy!
Drzwiczki lekko zgrzytnęły. Ja odbiłam się z całej siły i wystrzeliłam jak petarda. Moje łapy niemal nie dotykały ziemi. Leciałam ku wolności.
ROZ. XXXX IV NOWA WATAHA
- Jest tam coś?- krzyknęłam.
- Nie!-odszczeknął Hugo.
- No nie!-zawyłam rozgniewana, kłapiąc zębami.
Deszcz siąpił, grożąc ulewą. Niebo było nadal szare i pochmurne. Od czasu ucieczki ja, Hugo, Jack i Heya zrobiliśmy sobie „mini stadko”. Szukaliśmy otworu wyjścia… Z czego? No właśnie-z tej wielkiej klatki! Po niedługiej chwili dowiedzieliśmy się o tzw. „lipnej wolności” jak miał w zwyczaju nazywać to Jack. Zmarznięci i rozgniewani znaleźliśmy się w jeden, wielkiej klatce, tyle że z drzewami, trawą… No, ze wszystkim. Jest tu nawet jeziorko. To miejsce byłoby rajem, gdyby tylko nie było ogrodzone siatką! Już od ponad półgodziny szukaliśmy wyjścia i co? I nic! Wszędzie tylko to ogrodzenie.
- Nigdy nam się nie uda stąd wyjść!-zaszczekała gniewnie Heya, jeżąc się.
Nikt nic nie odpowiedział, ale wszyscy myśleli tak samo. Hugo westchnął.
- Chodźcie wzdłuż ogrodzenia, może gdzieś będzie dziura-zasugerował młody wilk.
Pokiwaliśmy łbami i zaczęliśmy iść. W końcu siatka skręcała. Szliśmy i szliśmy. Końca nie było widać, nory, ani dziury-też nie. Deszcz kropił, miękka ziemia, lekko mlaskała pod łapami, rozmywając się. Zaraz powstanie tu niezłe błotko… I nagle gwałtownie się zatrzymałam. Ponieważ szliśmy gęsiego (ja, Hugo, Heya, Jack) Hugo wpadł na mój zad, Heya na Hugo, a Jack na Heyi. Odwróciłam się, srogo na niego patrząc. On, skruszony wycofał się powoli.
- Co się stało?-spytała zniecierpliwiona moja córka.
- Czuję… inne wilki-mruknęłam.
Wśród grupki wystąpiło głębokie poruszenie. Zaczęli się kłócić, pchać, przekrzykiwać, szczypać… Naprawdę, te ich dziecinne kłótnie mnie irytowały.
- Cisza! Myślę…-przerwałam im głośnym szczeknięciem.
Jack coś burknął pod nosem, ale wszyscy byli już cicho. Westchnęłam ciężko. Może to będą przyjaciele… Może oni pomogą nam się stąd wydostać? Serce zabiło mi mocniej, z nadzieją i radością. Uśmiechnęłam się pod nosem. Zamachałam ogonem do samej siebie. Pomogą nam… na pewno. A jeśli nie? No cóż… Mamy przewagę liczebną. Chyba… W każdym razie trzeba zaryzykować… Tak. Czasami nie ma lepszego wyjścia niż ryzyko.
- Zamknąć szczęki! Idziemy do nich-uciszyłam watahę, bo już wszczynali kłótnię.
- Cooo?- spytała cała trójka.
- Słyszeliście. Idziemy-powęszyłam trochę.
Zapach dochodził z południowego wschodu. Ruszyłam truchtem. Usłyszałam jak za mną kroczą wilki.
- Wiedziałem, że po nich pójdziemy-wyszeptał Hugo- a więc…- i wybuchnął śmiechem.
Jack tylko skulił uszy.
- To się nie liczy-warknął.
- Liczy się, liczy!-zaszczekał uradowany, po czym zaczął cmokać w powietrze.
- Na dalej! Dalej!- zachęcał.
- Ale…-powiedziała Heya, ale nie znalazła powodu by zaprzeczyć, więc zamilkła.
Uniosłam brwi wysoko, słuchając tego. „Ciekawe w co się te szczeniaki wpakowały”-pomyślałam.
- No dawajcie! Co wam szkodzi? He-ya! He-ya! Ja-ack! Ja-ack!-wył biały wilk.
Usłyszałam jak stanęli. Heya była przerażona, Jack miał nieufną minę. Patrzyli sobie prosto w oczy. Hugo wykrzywił pysk w zębiastym uśmiechu. Jack coś wyszeptał. Heya, niemal niezauważalnie pokiwała głową. Przełknęła nerwowo ślinę. Byli blisko siebie… Bardzo blisko… Zdecydowanie ZA blisko.
- Ej!-zawarczałam.
Nastolatki gwłatownie od siebie odskoczyły, zdezorientowane.
- Ja… nie… To on!-Jack oskarżycielsko wskazał głową Hugo, który powstrzymywał chichot.
- Wiem, wiem… Chodźcie. Idziemy dalej-mruknęłam po czym szybko dodałam- Hugo chodź na słówko.
Jack i Heya zostali w tyle, a ja szłam z Hugo.
- Do czegoś ty ich zmuszał? Wiesz, że są jeszcze młodzi… i… niedoświadczeni… i…-uporczywie szukałam wymówki.
- Och, no daj spokój, Nelka- uśmiechnął się do mnie Hugo. -Dobrze wiem, że ty i mój brat… Już w młodszym wieku byliście w sobie zakochani i… to całkiem nieźle- zachichotał-albo ten ostatni numer z wyciem do księżyca…
Otworzyłam pysk w niemym zdziwieniu. Skąd on, u licha o tym wie?! Miałam ochotę go porządnie zrugać, ale w końcu postanowiłam udawać głupią.
- Nie wiem o czym mówisz-warknęłam, przyspieszając kroku.
- Dobrze wiesz o czym mówię. Skoro ty i Nemo zaczęliście tak szybko, to czemu Heya i Jack nie mogą?
- Bo… Och! To były inne czasy! Kompletnie! Oni… Oni mają czas! Ja…
- Kto mi się tu wydziera pod domem?!
- Intruzi!
- No, a kto inny, matołku?!
- Przecież wiem, byś się zamknął.
- Kto to?
- Nikt!
- Jakaś lala z białym psem!
Nerwy mu puściły ja-kaś la-la ?! Skoczyłam, rozwścieczona, błyskawicznie powalając innego wilka na ziemię. Złapałam go za kark i mocno ścisnęłam. Krew napłynęła mi do pyska, oczy mi zalśniły. Potrząsnęłam nim i rzuciłam. Jego chude kości, zaterkotały pod wpływem uderzenia.
- Nikt nie ma prawa mnie tak nazywać! Zrozumiałeś?!-wpadłam w furię. Złapałam go za gardło i mocno przycisnęłam do ziemi. Ten, szybko pokiwał głową, kuląc ogon. Puściłam go, dysząc ze złości.
- Mamo!
- Nelly!
- Pani Nelly!
Heya, Jack i Hugo zawołali mnie.
- Co?-spytałam rozdrażniona.
- Nic ci nie jest?- spytała z troską Heya.
- A co by miało być?-odpowiedziałam niegrzecznie.
- Ee… Przepraszam!-zawołał inny wilk.
Spojrzałam na niego. Był trochę ode mnie niższy. Miał jakieś dwa lata. Posiadał ładne, brązowo-orzechowe oczy i szarą sierść z lekkim odcieniem brunatnego. Wystające żebra podkreślały tylko jego chudą, smukłą sylwetkę. Jego jasny pysk zdobiła długa, ciemna blizna.
Spojrzałam na niego pytająco. Ten, zaniemówił. Westchnęłam. Był już nie pierwszym, nie ostatnim, który zamarł na mój widok.
- Yyy… Dzień dobry?- nieśmiało mruknął.
- To było pytanie, czy zdanie, jeśli mogę wiedzieć?-postanowiłam się z nim trochę pobawić. Wilk oblał się szkarłatem i wbił spojrzenie w kępkę trawy.
- Pewnie alpha będzie chciała was widzieć- mruknął drugi wilk. To był ten, którego stłukłam. Miał, jasną, białą maść podobną do maści Hugo. Ciemne, zadziorne oczy błyszczały. Na karku widniało sporo blizn w tym świeże rany zadane przeze mnie. I on był smukłej, wysportowanej sylwetki. Nie mógł mieć więcej niż 2 lata. Przez chwilę wpadło mi do głowy, że on i ten ciemniejszy wilk mogą być braćmi. To całkiem prawdopodobne. „Jeśli tak”-pomyślałam- „To wolę tego ciemniejszego. Ten jasny wygląda mi na złośliwca”.
- No, to prowadź-mruknął Hugo.
Jasny wilk ruszył powoli, przedzierając się przez krzaki.
- To niedaleko-mruknął.
Za nim ruszył ciemniejszy wilk. Potem ja, za mną Heya, Jack i wreszcie Hugo.
Szliśmy, faktycznie bardzo krótko; po chwili stanęliśmy na niewielkiej polance, otoczonej kilkoma krzakami i sosnami. Przed nami ział otwór do naprawdę wielkiej nory. Ciemny wilk odchrząknął po czym zaszczekał:
- Eee… Alpho? Mamy nowych członków watahy.
Zadrżałam. Kim jest ta cała alpha? Musi być potężna. Miliony dziwnych pytań zrodziło się w mojej głowie…
- Jestem.
Z nory wyszła… Alpha. Dokładniej: samiec alpha. Był bardzo duży, już nieco pobielał na pysku i klatce piersiowej. Miał szarą, matową, wyblakłą sierść. Żółtawe oczy wciąż lśniły sprytem. Nie był chudy, jak dwa pozostałe wilki; był dobrze odżywiony, mocnej, silnej budowy. Widać było, że pozostał jedynie cieniem dawnej świetności. Już utykał na przednią łapę, miał podkrążone oczy, stare blizny były wyjątkowo widocznie.
- O. Goście-wychrypiał alpha- Witajcie. Serdecznie was witamy w więzieniu bez wyjścia. Jestem Zgrywus, a wy?
- Nie!-odszczeknął Hugo.
- No nie!-zawyłam rozgniewana, kłapiąc zębami.
Deszcz siąpił, grożąc ulewą. Niebo było nadal szare i pochmurne. Od czasu ucieczki ja, Hugo, Jack i Heya zrobiliśmy sobie „mini stadko”. Szukaliśmy otworu wyjścia… Z czego? No właśnie-z tej wielkiej klatki! Po niedługiej chwili dowiedzieliśmy się o tzw. „lipnej wolności” jak miał w zwyczaju nazywać to Jack. Zmarznięci i rozgniewani znaleźliśmy się w jeden, wielkiej klatce, tyle że z drzewami, trawą… No, ze wszystkim. Jest tu nawet jeziorko. To miejsce byłoby rajem, gdyby tylko nie było ogrodzone siatką! Już od ponad półgodziny szukaliśmy wyjścia i co? I nic! Wszędzie tylko to ogrodzenie.
- Nigdy nam się nie uda stąd wyjść!-zaszczekała gniewnie Heya, jeżąc się.
Nikt nic nie odpowiedział, ale wszyscy myśleli tak samo. Hugo westchnął.
- Chodźcie wzdłuż ogrodzenia, może gdzieś będzie dziura-zasugerował młody wilk.
Pokiwaliśmy łbami i zaczęliśmy iść. W końcu siatka skręcała. Szliśmy i szliśmy. Końca nie było widać, nory, ani dziury-też nie. Deszcz kropił, miękka ziemia, lekko mlaskała pod łapami, rozmywając się. Zaraz powstanie tu niezłe błotko… I nagle gwałtownie się zatrzymałam. Ponieważ szliśmy gęsiego (ja, Hugo, Heya, Jack) Hugo wpadł na mój zad, Heya na Hugo, a Jack na Heyi. Odwróciłam się, srogo na niego patrząc. On, skruszony wycofał się powoli.
- Co się stało?-spytała zniecierpliwiona moja córka.
- Czuję… inne wilki-mruknęłam.
Wśród grupki wystąpiło głębokie poruszenie. Zaczęli się kłócić, pchać, przekrzykiwać, szczypać… Naprawdę, te ich dziecinne kłótnie mnie irytowały.
- Cisza! Myślę…-przerwałam im głośnym szczeknięciem.
Jack coś burknął pod nosem, ale wszyscy byli już cicho. Westchnęłam ciężko. Może to będą przyjaciele… Może oni pomogą nam się stąd wydostać? Serce zabiło mi mocniej, z nadzieją i radością. Uśmiechnęłam się pod nosem. Zamachałam ogonem do samej siebie. Pomogą nam… na pewno. A jeśli nie? No cóż… Mamy przewagę liczebną. Chyba… W każdym razie trzeba zaryzykować… Tak. Czasami nie ma lepszego wyjścia niż ryzyko.
- Zamknąć szczęki! Idziemy do nich-uciszyłam watahę, bo już wszczynali kłótnię.
- Cooo?- spytała cała trójka.
- Słyszeliście. Idziemy-powęszyłam trochę.
Zapach dochodził z południowego wschodu. Ruszyłam truchtem. Usłyszałam jak za mną kroczą wilki.
- Wiedziałem, że po nich pójdziemy-wyszeptał Hugo- a więc…- i wybuchnął śmiechem.
Jack tylko skulił uszy.
- To się nie liczy-warknął.
- Liczy się, liczy!-zaszczekał uradowany, po czym zaczął cmokać w powietrze.
- Na dalej! Dalej!- zachęcał.
- Ale…-powiedziała Heya, ale nie znalazła powodu by zaprzeczyć, więc zamilkła.
Uniosłam brwi wysoko, słuchając tego. „Ciekawe w co się te szczeniaki wpakowały”-pomyślałam.
- No dawajcie! Co wam szkodzi? He-ya! He-ya! Ja-ack! Ja-ack!-wył biały wilk.
Usłyszałam jak stanęli. Heya była przerażona, Jack miał nieufną minę. Patrzyli sobie prosto w oczy. Hugo wykrzywił pysk w zębiastym uśmiechu. Jack coś wyszeptał. Heya, niemal niezauważalnie pokiwała głową. Przełknęła nerwowo ślinę. Byli blisko siebie… Bardzo blisko… Zdecydowanie ZA blisko.
- Ej!-zawarczałam.
Nastolatki gwłatownie od siebie odskoczyły, zdezorientowane.
- Ja… nie… To on!-Jack oskarżycielsko wskazał głową Hugo, który powstrzymywał chichot.
- Wiem, wiem… Chodźcie. Idziemy dalej-mruknęłam po czym szybko dodałam- Hugo chodź na słówko.
Jack i Heya zostali w tyle, a ja szłam z Hugo.
- Do czegoś ty ich zmuszał? Wiesz, że są jeszcze młodzi… i… niedoświadczeni… i…-uporczywie szukałam wymówki.
- Och, no daj spokój, Nelka- uśmiechnął się do mnie Hugo. -Dobrze wiem, że ty i mój brat… Już w młodszym wieku byliście w sobie zakochani i… to całkiem nieźle- zachichotał-albo ten ostatni numer z wyciem do księżyca…
Otworzyłam pysk w niemym zdziwieniu. Skąd on, u licha o tym wie?! Miałam ochotę go porządnie zrugać, ale w końcu postanowiłam udawać głupią.
- Nie wiem o czym mówisz-warknęłam, przyspieszając kroku.
- Dobrze wiesz o czym mówię. Skoro ty i Nemo zaczęliście tak szybko, to czemu Heya i Jack nie mogą?
- Bo… Och! To były inne czasy! Kompletnie! Oni… Oni mają czas! Ja…
- Kto mi się tu wydziera pod domem?!
- Intruzi!
- No, a kto inny, matołku?!
- Przecież wiem, byś się zamknął.
- Kto to?
- Nikt!
- Jakaś lala z białym psem!
Nerwy mu puściły ja-kaś la-la ?! Skoczyłam, rozwścieczona, błyskawicznie powalając innego wilka na ziemię. Złapałam go za kark i mocno ścisnęłam. Krew napłynęła mi do pyska, oczy mi zalśniły. Potrząsnęłam nim i rzuciłam. Jego chude kości, zaterkotały pod wpływem uderzenia.
- Nikt nie ma prawa mnie tak nazywać! Zrozumiałeś?!-wpadłam w furię. Złapałam go za gardło i mocno przycisnęłam do ziemi. Ten, szybko pokiwał głową, kuląc ogon. Puściłam go, dysząc ze złości.
- Mamo!
- Nelly!
- Pani Nelly!
Heya, Jack i Hugo zawołali mnie.
- Co?-spytałam rozdrażniona.
- Nic ci nie jest?- spytała z troską Heya.
- A co by miało być?-odpowiedziałam niegrzecznie.
- Ee… Przepraszam!-zawołał inny wilk.
Spojrzałam na niego. Był trochę ode mnie niższy. Miał jakieś dwa lata. Posiadał ładne, brązowo-orzechowe oczy i szarą sierść z lekkim odcieniem brunatnego. Wystające żebra podkreślały tylko jego chudą, smukłą sylwetkę. Jego jasny pysk zdobiła długa, ciemna blizna.
Spojrzałam na niego pytająco. Ten, zaniemówił. Westchnęłam. Był już nie pierwszym, nie ostatnim, który zamarł na mój widok.
- Yyy… Dzień dobry?- nieśmiało mruknął.
- To było pytanie, czy zdanie, jeśli mogę wiedzieć?-postanowiłam się z nim trochę pobawić. Wilk oblał się szkarłatem i wbił spojrzenie w kępkę trawy.
- Pewnie alpha będzie chciała was widzieć- mruknął drugi wilk. To był ten, którego stłukłam. Miał, jasną, białą maść podobną do maści Hugo. Ciemne, zadziorne oczy błyszczały. Na karku widniało sporo blizn w tym świeże rany zadane przeze mnie. I on był smukłej, wysportowanej sylwetki. Nie mógł mieć więcej niż 2 lata. Przez chwilę wpadło mi do głowy, że on i ten ciemniejszy wilk mogą być braćmi. To całkiem prawdopodobne. „Jeśli tak”-pomyślałam- „To wolę tego ciemniejszego. Ten jasny wygląda mi na złośliwca”.
- No, to prowadź-mruknął Hugo.
Jasny wilk ruszył powoli, przedzierając się przez krzaki.
- To niedaleko-mruknął.
Za nim ruszył ciemniejszy wilk. Potem ja, za mną Heya, Jack i wreszcie Hugo.
Szliśmy, faktycznie bardzo krótko; po chwili stanęliśmy na niewielkiej polance, otoczonej kilkoma krzakami i sosnami. Przed nami ział otwór do naprawdę wielkiej nory. Ciemny wilk odchrząknął po czym zaszczekał:
- Eee… Alpho? Mamy nowych członków watahy.
Zadrżałam. Kim jest ta cała alpha? Musi być potężna. Miliony dziwnych pytań zrodziło się w mojej głowie…
- Jestem.
Z nory wyszła… Alpha. Dokładniej: samiec alpha. Był bardzo duży, już nieco pobielał na pysku i klatce piersiowej. Miał szarą, matową, wyblakłą sierść. Żółtawe oczy wciąż lśniły sprytem. Nie był chudy, jak dwa pozostałe wilki; był dobrze odżywiony, mocnej, silnej budowy. Widać było, że pozostał jedynie cieniem dawnej świetności. Już utykał na przednią łapę, miał podkrążone oczy, stare blizny były wyjątkowo widocznie.
- O. Goście-wychrypiał alpha- Witajcie. Serdecznie was witamy w więzieniu bez wyjścia. Jestem Zgrywus, a wy?
ROZ. XXXX V NOWY ROZDZIAŁ MOJEGO ŻYCIA
- Co?!- ryknęłam z wściekłości.
- Słyszałaś- odrzekł spokojnie alpha.
- Nelly, uspokój się, chyba nie chcesz, żeby…-zaczął uspokajać mnie Hugo, ale ja mu przerwałam, rozgniewana.
- NIE USPOKOJĘ SIĘ!!! Najpierw nas łapią, potem u-umiera Nemo-w tym momencie moje oczy zapełniły się łzami, głos dławił się w gardle przez chwilę, ale dzielnie brnęłam dalej-a teraz jesteśmy w jednej wielkiej klatce!
Jack i Heya stali w osłupieniu, alpha był wyraźnie zdumiony. Oczy białego wilka zabłysły złośliwie z kolei tego ciemniejszego-współczuciem i żalem. Hugo próbował mnie uspokoić.
- Ale… Nelly, to nie twoja wina!- szczeknął.
Przystanęłam gwałtownie. Wbiłam w niego spojrzenie. Złapałam powietrze, odetchnęłam głęboko, do mojej głowy powróciły wydarzenia z ostatnich godzin…
- Masz rację-powiedziałam nie swoim głosem- to nie moja wina. To TWOJA wina!
Hugo otworzył pysk w niemym zdziwieniu.
- Ale… ale…-jąkał.
- Gdyby nie ten twój chory pomysł nie bylibyśmy tutaj! Nemo by żył! Heya nie miałaby zepsutego dzieciństwa! Głupi kundlu! To był TWÓJ pomysł! To TWOJA wina!
Warcząc i ujadając jak wściekła zbliżałam się do niego. Musiałam to wyrzucić z siebie… Musiałam… Przerażony wilk cofał się co chwila otwierając pysk lub gwałtownie potrząsając głową. Jednak ja byłam zbyt wściekła by przestać. Musiałam te wszystkie wydarzenia odreagować. Szczerze nie miałam ochoty taplać się dłużej w błocie życia, siedzieć bezczynnie w tej klatce. Hugo może sobie tu zostać… Te dwa wilki… i alpha też! I Jack! Heyę będę starała stąd wydostać. Ale wiem jedno-sama nie będę tu gnić, nie dam się im. Jeśli Nemo umarł w imię wolności to dlaczego ja tak nie mogę zrobić?!
- Eee… Proszę się uspokoić-mruknął Zgrywus.
Odwróciłam się na pięcie, wbijając wzrok w alphę. Źrenice mi się zwęziły, ciężko zadyszałam. Zaskoczony alpha cofnął się o krok.
- Proszę mi wybaczyć, ale…
- Ale ja stąd wyjdę! Na pewno! I nie obchodzi mnie to, że tobie, stary pryszczu się to nie udało!
Ciemny wilk zaskomlał, jaśniejszy wykrzywił pysk w zębatym uśmiechu. O dziwo, Zgrywus odetchnął głęboko i nadal wpatrywał się we mnie, ze spokojem.
- Proszę sobie nie pozwalać-powiedział chłodno.
Zawyłam rozwścieczona. Chciałam wyrwać się ze swojego ciała… Znaleźć się w czyimś innym ciele… Byle by nie być sobą… Każdym… Każdym byle by nie być Nelly…
Wtedy głowa mocno mnie rozbolała. Syknęłam z bólu i skuliłam się w sobie. Zamknęłam oczy i oddychałam z trudem. Trzęsłam się choć nie było zimno.
- Nelly! Nelly? Nelly!-przerażone krzyki dobiegały jakby z oddali…
Mrugałam, przed oczami miałam mgłę. Jakieś słowa cisnęły mi się na usta, ale nie byłam w stanie ich wydusić. Jęknęłam głośno i ciężko upadłam na ziemię, tracąc przytomność.
- Słyszałaś- odrzekł spokojnie alpha.
- Nelly, uspokój się, chyba nie chcesz, żeby…-zaczął uspokajać mnie Hugo, ale ja mu przerwałam, rozgniewana.
- NIE USPOKOJĘ SIĘ!!! Najpierw nas łapią, potem u-umiera Nemo-w tym momencie moje oczy zapełniły się łzami, głos dławił się w gardle przez chwilę, ale dzielnie brnęłam dalej-a teraz jesteśmy w jednej wielkiej klatce!
Jack i Heya stali w osłupieniu, alpha był wyraźnie zdumiony. Oczy białego wilka zabłysły złośliwie z kolei tego ciemniejszego-współczuciem i żalem. Hugo próbował mnie uspokoić.
- Ale… Nelly, to nie twoja wina!- szczeknął.
Przystanęłam gwałtownie. Wbiłam w niego spojrzenie. Złapałam powietrze, odetchnęłam głęboko, do mojej głowy powróciły wydarzenia z ostatnich godzin…
- Masz rację-powiedziałam nie swoim głosem- to nie moja wina. To TWOJA wina!
Hugo otworzył pysk w niemym zdziwieniu.
- Ale… ale…-jąkał.
- Gdyby nie ten twój chory pomysł nie bylibyśmy tutaj! Nemo by żył! Heya nie miałaby zepsutego dzieciństwa! Głupi kundlu! To był TWÓJ pomysł! To TWOJA wina!
Warcząc i ujadając jak wściekła zbliżałam się do niego. Musiałam to wyrzucić z siebie… Musiałam… Przerażony wilk cofał się co chwila otwierając pysk lub gwałtownie potrząsając głową. Jednak ja byłam zbyt wściekła by przestać. Musiałam te wszystkie wydarzenia odreagować. Szczerze nie miałam ochoty taplać się dłużej w błocie życia, siedzieć bezczynnie w tej klatce. Hugo może sobie tu zostać… Te dwa wilki… i alpha też! I Jack! Heyę będę starała stąd wydostać. Ale wiem jedno-sama nie będę tu gnić, nie dam się im. Jeśli Nemo umarł w imię wolności to dlaczego ja tak nie mogę zrobić?!
- Eee… Proszę się uspokoić-mruknął Zgrywus.
Odwróciłam się na pięcie, wbijając wzrok w alphę. Źrenice mi się zwęziły, ciężko zadyszałam. Zaskoczony alpha cofnął się o krok.
- Proszę mi wybaczyć, ale…
- Ale ja stąd wyjdę! Na pewno! I nie obchodzi mnie to, że tobie, stary pryszczu się to nie udało!
Ciemny wilk zaskomlał, jaśniejszy wykrzywił pysk w zębatym uśmiechu. O dziwo, Zgrywus odetchnął głęboko i nadal wpatrywał się we mnie, ze spokojem.
- Proszę sobie nie pozwalać-powiedział chłodno.
Zawyłam rozwścieczona. Chciałam wyrwać się ze swojego ciała… Znaleźć się w czyimś innym ciele… Byle by nie być sobą… Każdym… Każdym byle by nie być Nelly…
Wtedy głowa mocno mnie rozbolała. Syknęłam z bólu i skuliłam się w sobie. Zamknęłam oczy i oddychałam z trudem. Trzęsłam się choć nie było zimno.
- Nelly! Nelly? Nelly!-przerażone krzyki dobiegały jakby z oddali…
Mrugałam, przed oczami miałam mgłę. Jakieś słowa cisnęły mi się na usta, ale nie byłam w stanie ich wydusić. Jęknęłam głośno i ciężko upadłam na ziemię, tracąc przytomność.
ROZ. XXXX VI PRECY
Obudziłam
się drugiego dnia, w tym samym miejscu. Z początku wciąż ledwo
widziałam na oczy. Przeszła mnie dziwna, przyjemnie chłodna fala i
poczułam zaskakującą moc w łapach. Z zaskakującą łatwością dźwignęłam
się na nogi. Czułam się jakby we mnie nic nie było-lekko pustka, siła
biorąca się znikąd… Mój nos od razu powędrował do ziemi i lekkim
truchcikiem ruszyłam za zapachem towarzyszy. Wyczułam Heyę i… Jacka. Ich
wonie biegły w krzaki, oddzielone od pozostałych zapachów. Z czystej
ciekawości ruszyłam po cichu za ich zapachem. Nagle usłyszałam głosy…
- Ale wiesz, że moja matka się nie zgodzi?-Heya na coś zaprzeczała.
- Eee… No daj, spokój. Jej i twojemu staremu się udało!
- Nie mów tak o ojcu!- krzyknęła moja córka.
Wilk wzniósł oczy ku niemu i westchnął.
- No dobrze nie będę.
- To jest kolejny powód, dla którego nie powinniśmy się spotykać!
- Jaki powód?!
- Nienawidziłeś taty!
- Nieprawda!
- Prawda! Myślisz, że nic nie słyszałam, jak burczałeś pod nosem przezwiska? I ja mam z tobą być? To się nie uda!
- Coś masz mało wiary w siebie!-warknął wilczur.
- A ty masz za mało rozumu!-odpyskowała Heya.
- Ty mnie po prostu nie kochasz!
- Kocham cię! Tylko… Tylko…- jąkała się moja córka.
- Tylko co?! Niby ze mną jesteś, ale po kryjomu! Nie chcesz się ze mną spotykać! I ty to nazywasz miłością? Wiesz co? Zastanów się, czy ci na mnie zależy, dobrze? Nie będę się wtedy z tobą spotykać, ok? Do jutra, o tej samej porze, w tym samym miejscu. Wtedy mi powiesz czy mnie kochasz, czy mnie chcesz znać. Żegnam!- zaszczekał, po czym ruszył szybkim truchtem przez krzaki. Skuliłam się, żeby mnie nie zobaczył, ale ten przebiegł szybko.
Biedna Heya szczekała za nim, ale ten kompletnie ją ignorował. W końcu młoda wilczyca ruszyła do stada. Po chwili wyruszyłam za nią.
To co usłyszałam, mocno mną wstrząsnęło. Jack był zakochany w mojej córce? Heya nie chce z nim być? Dlaczego? Nie będę mogła ją o to zapytać, boby się wydało, że podsłuchiwałam. Tak rozmyślając szłam, nie bardzo wiedząc gdzie idę.
- Och, Nelly! Już jesteś!-podniosłam gwałtownie głowę. Byłam razem ze stadem. Hugo merdając ogonem, podbiegł do mnie uśmiechnięty.
- No… Tak, jestem. A… co się działo?-mruknęłam niezbyt przytomnie
- Spałaś-wytłumaczyła mi Heya, pochodząc do mnie.
Uśmiechnęłam się łagodnie do córki i polizałam ją po pysku. Odwzajemniła.
- Jest jakieś śniadanie?-uświadomiłam sobie, że jestem głodna.
- Yhm. Choć- Heya zaprowadziłam mnie przed drugą norę, może nie tak wielką jak tamta, ale też całkiem dużą. Przed norą leżały trzy, wielkie, krwiste wołowe nogi. Jeszcze świeże, choć nieco ubrudzone ziemią.
Gdy skończyłam śniadanie ów ciemniejszy wilk podszedł do mnie.
- Eee… Cześć-wyjąkał do swoich łap.
- Cześć-odpowiedziałam, nieco się rumieniąc.
- Yyy… Ten tego… Miałabyś ochotę na… na spacer? Ja i… i… ty?
Zerknęłam na Hugo. Przyglądał się podejrzliwie młodemu wilczurowi.
- Tak, pójdę z tobą-szczeknęłam i wstałam.
Hugo oniemiał, coś warknął i głośno złamał kość nieszczęsnego woła.
- Och… T-to… Chodźmy-powiedział wilk i ruszył przed siebie energicznym truchtem. Poszłam za nim. Gdy już dość daleko odeszliśmy spytałam:
- Jak ci na imię?
- Percy. A ty?-odpowiedział.
- Nelly.
- Ach.
- Gdzie idziemy?
- Niespodzianka.
Przedzieraliśmy się przez krzaki i z łatwością skakaliśmy przez strumienie. „Jest całkiem ładny”-pomyślałam-”I mądry. I szybki, sprawny… Co to był za skok!”
- Zamknij oczy-wyszeptał Percy.
Posłusznie zamknęłam je.
- Zrób jeden krok… Jeszcze jeden… Idź, idź… Stop! Już! Ok, teraz je otwórz!
Wzięłam głęboki oddech i otworzyłam oczy. Stałam na wysokim pagórku, z którego widać było „nasz” las i wybieg, wybiegi innych… W szkarłatnych i złotych koronach drzew buszował wietrzyk, gdzieś zakrakał kruk. Z pod nas wypływał strumień wody. Bardzo przypominało mi to wolność… Dzikie wycie do księżyca, polowania w zagajniku, przeprawy przez rzeki… Na chwilę zaniemówiłam. Było to naprawdę ładne miejsce!
- Och, Percy! To… To naprawdę ładne miejsce!
Wilk uśmiechnął się. Usiadłam. On też koło mnie. Blisko mnie.
- Czasem sobie tutaj przychodzę i przypominam jak to było na wolności…-westchnął.
- A więc ty też? Ty też pochodzi z… z zewnątrz?!-zawołałam.
- Tak. Gdy skończyłem rok kazano mi wyruszyć na poszukiwanie własnej watahy, by założyć rodzinę i takie tam. No więc poszedłem. Miałem już trzy watahy: pierwszą zamordowali myśliwi, druga mnie wygnała, a z trzecią… a z trzecią złapano mnie tu-jęknął.
- Och. Rozumiem. Aaa… A ten drugi, biały wilk to twój brat?- spytałam.
- Silkey? Nie, nie. To chyba mój daleki kuzyn… Sam nie wiem.-odrzekł.
- A ile masz lat?- spytałam.
- Trzy, a ty?
- Ja też!
- Dobrze, teraz ja zadaję pytania-uśmiechnął się Percy- jak ty tu trafiłaś?
Wtedy opowiedziałam mu całą historię. Słuchał uważnie. Opowiedziałam mu o wszystkim. On mi też.
Gdy wracaliśmy stwierdziłam, że Percy jest bardzo miły, fajny… I ładny…
Chwileczkę… Czyżbym odnalazła drugą miłość?
- Ale wiesz, że moja matka się nie zgodzi?-Heya na coś zaprzeczała.
- Eee… No daj, spokój. Jej i twojemu staremu się udało!
- Nie mów tak o ojcu!- krzyknęła moja córka.
Wilk wzniósł oczy ku niemu i westchnął.
- No dobrze nie będę.
- To jest kolejny powód, dla którego nie powinniśmy się spotykać!
- Jaki powód?!
- Nienawidziłeś taty!
- Nieprawda!
- Prawda! Myślisz, że nic nie słyszałam, jak burczałeś pod nosem przezwiska? I ja mam z tobą być? To się nie uda!
- Coś masz mało wiary w siebie!-warknął wilczur.
- A ty masz za mało rozumu!-odpyskowała Heya.
- Ty mnie po prostu nie kochasz!
- Kocham cię! Tylko… Tylko…- jąkała się moja córka.
- Tylko co?! Niby ze mną jesteś, ale po kryjomu! Nie chcesz się ze mną spotykać! I ty to nazywasz miłością? Wiesz co? Zastanów się, czy ci na mnie zależy, dobrze? Nie będę się wtedy z tobą spotykać, ok? Do jutra, o tej samej porze, w tym samym miejscu. Wtedy mi powiesz czy mnie kochasz, czy mnie chcesz znać. Żegnam!- zaszczekał, po czym ruszył szybkim truchtem przez krzaki. Skuliłam się, żeby mnie nie zobaczył, ale ten przebiegł szybko.
Biedna Heya szczekała za nim, ale ten kompletnie ją ignorował. W końcu młoda wilczyca ruszyła do stada. Po chwili wyruszyłam za nią.
To co usłyszałam, mocno mną wstrząsnęło. Jack był zakochany w mojej córce? Heya nie chce z nim być? Dlaczego? Nie będę mogła ją o to zapytać, boby się wydało, że podsłuchiwałam. Tak rozmyślając szłam, nie bardzo wiedząc gdzie idę.
- Och, Nelly! Już jesteś!-podniosłam gwałtownie głowę. Byłam razem ze stadem. Hugo merdając ogonem, podbiegł do mnie uśmiechnięty.
- No… Tak, jestem. A… co się działo?-mruknęłam niezbyt przytomnie
- Spałaś-wytłumaczyła mi Heya, pochodząc do mnie.
Uśmiechnęłam się łagodnie do córki i polizałam ją po pysku. Odwzajemniła.
- Jest jakieś śniadanie?-uświadomiłam sobie, że jestem głodna.
- Yhm. Choć- Heya zaprowadziłam mnie przed drugą norę, może nie tak wielką jak tamta, ale też całkiem dużą. Przed norą leżały trzy, wielkie, krwiste wołowe nogi. Jeszcze świeże, choć nieco ubrudzone ziemią.
Gdy skończyłam śniadanie ów ciemniejszy wilk podszedł do mnie.
- Eee… Cześć-wyjąkał do swoich łap.
- Cześć-odpowiedziałam, nieco się rumieniąc.
- Yyy… Ten tego… Miałabyś ochotę na… na spacer? Ja i… i… ty?
Zerknęłam na Hugo. Przyglądał się podejrzliwie młodemu wilczurowi.
- Tak, pójdę z tobą-szczeknęłam i wstałam.
Hugo oniemiał, coś warknął i głośno złamał kość nieszczęsnego woła.
- Och… T-to… Chodźmy-powiedział wilk i ruszył przed siebie energicznym truchtem. Poszłam za nim. Gdy już dość daleko odeszliśmy spytałam:
- Jak ci na imię?
- Percy. A ty?-odpowiedział.
- Nelly.
- Ach.
- Gdzie idziemy?
- Niespodzianka.
Przedzieraliśmy się przez krzaki i z łatwością skakaliśmy przez strumienie. „Jest całkiem ładny”-pomyślałam-”I mądry. I szybki, sprawny… Co to był za skok!”
- Zamknij oczy-wyszeptał Percy.
Posłusznie zamknęłam je.
- Zrób jeden krok… Jeszcze jeden… Idź, idź… Stop! Już! Ok, teraz je otwórz!
Wzięłam głęboki oddech i otworzyłam oczy. Stałam na wysokim pagórku, z którego widać było „nasz” las i wybieg, wybiegi innych… W szkarłatnych i złotych koronach drzew buszował wietrzyk, gdzieś zakrakał kruk. Z pod nas wypływał strumień wody. Bardzo przypominało mi to wolność… Dzikie wycie do księżyca, polowania w zagajniku, przeprawy przez rzeki… Na chwilę zaniemówiłam. Było to naprawdę ładne miejsce!
- Och, Percy! To… To naprawdę ładne miejsce!
Wilk uśmiechnął się. Usiadłam. On też koło mnie. Blisko mnie.
- Czasem sobie tutaj przychodzę i przypominam jak to było na wolności…-westchnął.
- A więc ty też? Ty też pochodzi z… z zewnątrz?!-zawołałam.
- Tak. Gdy skończyłem rok kazano mi wyruszyć na poszukiwanie własnej watahy, by założyć rodzinę i takie tam. No więc poszedłem. Miałem już trzy watahy: pierwszą zamordowali myśliwi, druga mnie wygnała, a z trzecią… a z trzecią złapano mnie tu-jęknął.
- Och. Rozumiem. Aaa… A ten drugi, biały wilk to twój brat?- spytałam.
- Silkey? Nie, nie. To chyba mój daleki kuzyn… Sam nie wiem.-odrzekł.
- A ile masz lat?- spytałam.
- Trzy, a ty?
- Ja też!
- Dobrze, teraz ja zadaję pytania-uśmiechnął się Percy- jak ty tu trafiłaś?
Wtedy opowiedziałam mu całą historię. Słuchał uważnie. Opowiedziałam mu o wszystkim. On mi też.
Gdy wracaliśmy stwierdziłam, że Percy jest bardzo miły, fajny… I ładny…
Chwileczkę… Czyżbym odnalazła drugą miłość?
ROZ. XXXX VII MIŁOŚĆ MIMO WSZYSTKO
Na
drugi dzień „o tej samej porze” postanowiłam śledzić moją córkę i
Jacka. Wiem, to może być nie fair, no, ale w końcu jestem jej matką.
Przez cały poranek Jack i Heya starali się ze sobą nie rozmawiać, a jak
już to wymieniali chłodno zdania. Gdy zbliżała się pierwsza nerwowo,
ukradkowo na siebie zerkali. Wkrótce wyruszyli, bezszelestnie. Najpierw
pobiegł Jack, po pięciu minutach Heya podążyła za nim. A ja po Heyi.
Skradałam się za nimi po cichu, stąpając niemal na palcach. Nie
pozwalałam sobie nawet na najdrobniejszy szelest liści. W końcu zajęłam
„swoje” miejsce. Jack i Heya stanęli naprzeciwko siebie. Wilk chłodno
się w nią wpatrywał.
- No-zaczął-co masz mi do powiedzenia?Przez chwilę panowało krępujące milczenie, po czym Heya cicho zawyła:
- Och, Jack, jasne, że jestem z tobą! Wybacz mi, wybacz!
Wilk wykrzywił pysk w zębiastym uśmiechu. Skoczyli na siebie, poturlali się po liściach. Heya wywinęła koziołka w powietrzu, po czym upadła. Złocisto brązowe liście zawirowały w górę. Upadli. Bawili się jak szczenięta; skakali na siebie, lekko się popychali, podszczypywali. Śmiali się. Byli szczęśliwi. Wtedy jack delikatnie, niebezpiecznie zbliżył się do niej, patrząc jej głęboko w oczy… W ich brązowych oczach zamigotały radosne, młodzieńcze ogniki…
Dość!
Szybko i równie bezszelestnie wyskoczyłam z kryjówki i ruszyłam w kierunku sfory. Powinnam się cieszyć: przecież Heya jest szczęśliwa, mam zastępców na wszelki wypadek… Ale nie mogłam się cieszyć ze szczęścia córki. Jej radość, zabawa z Jackiem… To wszystko tak boleśnie przypominało mi Nemo… Jego czarną, piękną, gładką sierść… Cudne, orzechowe oczy… Jego odwagę, niezależność, siłę… Był dla mnie jak brat, przyjaciel, kumpel i mąż w jednym. To wszystko było dla mnie zbyt bolesne. Czułam się jakby ktoś wbijał mi wielki, ostry nóż prosto w serce i pogłębiał tą ranę stopniowo, powoli, ale tak mocno… Zadrżałam.
Dziś w
nocy przyszłam na ten pagórek, który pokazał mi Percy. Spoglądałam na
cały park z wielkim smutkiem w oczach. Przypomniał mi się widok Heyi i
Jacka, potem Nemo, nasze wspólne wędrówki, polowania, wycie na górze…
Rozumieliśmy się bez słów, niemal telepatycznie. Jak z Księżycem.
Spojrzałam na niego. Był wyjątkowo jasny. Duży, okrągły, złocisty.
Wzięłam głęboki oddech poczułam miękką sierść mojego zmarłego towarzysza
i głośno zawyłam.- No-zaczął-co masz mi do powiedzenia?Przez chwilę panowało krępujące milczenie, po czym Heya cicho zawyła:
- Och, Jack, jasne, że jestem z tobą! Wybacz mi, wybacz!
Wilk wykrzywił pysk w zębiastym uśmiechu. Skoczyli na siebie, poturlali się po liściach. Heya wywinęła koziołka w powietrzu, po czym upadła. Złocisto brązowe liście zawirowały w górę. Upadli. Bawili się jak szczenięta; skakali na siebie, lekko się popychali, podszczypywali. Śmiali się. Byli szczęśliwi. Wtedy jack delikatnie, niebezpiecznie zbliżył się do niej, patrząc jej głęboko w oczy… W ich brązowych oczach zamigotały radosne, młodzieńcze ogniki…
Dość!
Szybko i równie bezszelestnie wyskoczyłam z kryjówki i ruszyłam w kierunku sfory. Powinnam się cieszyć: przecież Heya jest szczęśliwa, mam zastępców na wszelki wypadek… Ale nie mogłam się cieszyć ze szczęścia córki. Jej radość, zabawa z Jackiem… To wszystko tak boleśnie przypominało mi Nemo… Jego czarną, piękną, gładką sierść… Cudne, orzechowe oczy… Jego odwagę, niezależność, siłę… Był dla mnie jak brat, przyjaciel, kumpel i mąż w jednym. To wszystko było dla mnie zbyt bolesne. Czułam się jakby ktoś wbijał mi wielki, ostry nóż prosto w serce i pogłębiał tą ranę stopniowo, powoli, ale tak mocno… Zadrżałam.
ROZ. XXXX VIII PLANY
Minął
miesiąc odkąd umieszczono mnie, Hugo, Jacka i Heyę w tej ogromnej
klatce. Już wiem, że co dwa-trzy dni dostajemy jedzenie (zazwyczaj
krwista noga wołowa), a raz-dwa razy na dwa tygodnie dostajemy żywe
zwierzę (zazwyczaj koza). Usłyszałam również, że jest to jakiś ośrodek
do badań, chipowania i rozmnażania wilków, czy coś takiego. Co jakiś
czas przychodzi do nas osobiście „mój człowiek”. U nas w stadzie
nazywają go Wielkim Człowiekiem, lub po prostu Wielkim. Wilki
powiedziały mi tylko to, że jest to dobry człowiek. Dobry i potężny.
Czasami on przychodził do naszej klatki, siadał na środku i medytowały. W
tym czasie wilki podchodziły do niego kładąc się przy nim, liżąc go po
palcach, lub po prostu zasypiały przy nim. Wiem, bo obserwowałam jak
wszyscy do niego podchodzą. Nie podeszłam do niego, ale poczułam
niekończące się źródło spokoju i równowagi, do jakiego dążyły tysiące
watah. Kierowały nim dobro, pokój i zrównoważenie. Jeszcze nigdy w życiu
nie czułam równie spokojnej potęgi. Wilki delikatnie się do niego
podczołgiwały, bez wahania kładąc łeb na jego kolanach! Byłam w szoku, w
jakim stopniu mu ufają. Ja przeżyłam same cierpienia od ludzi. Zawsze
kojarzyłam ich zapach z bólem, cierpieniem… To dziwne, że one akurat
wiedziały, że człowiek oznacza pokój i równowagę. Było to niezwykłe. Ja
nie odważałam się do niego podchodzić. Siedziałam w krzakach jakieś
pięćdziesiąt metrów od niego i przypatrywałam się mu. Ja i on mieliśmy
już swój rytuał:zawsze gdy kończył i otwierał oczy, jego wzrok padał na
mój. Patrzyliśmy sobie w oczy, po czym on delikatnie gwizdał. Ja wtedy
strzygłam uszami i brałam niesamowitej chęci, by przyjść do niego,
poczuć dotyk jego ciepłej dłoni na swoim łbie, czuć się kochaną i
bezpieczną… Jednak, gdy miałam już zrobić krok w jego kierunku, zamerdać
ogonem, coś przytrzymywało mnie i blokowało. Do mojej głowy powracały
wspomnienia strzelaniny… Jak nas zostawiono w lesie… Bito… Uwięziono w
klatkach… Jak zabili Nemo…
Jakaś niewielka cząstka pchała mnie ku niemu, ale całą reszta, gwałtownie przeczyła, podając wszystkie powody, dla których powinnam się trzymać z dala od ludzi. Rozdarta, za każdym razem wyłam. Z początku był zaskoczony taką reakcją, ale potem już się przyzwyczaił. Mimo iż zawsze w spokoju odchodził, wiedziałam, że chciał mnie dotknąć, jedynego wilka, który nie poszedł go odprowadzić do bramki.
Jakaś niewielka cząstka pchała mnie ku niemu, ale całą reszta, gwałtownie przeczyła, podając wszystkie powody, dla których powinnam się trzymać z dala od ludzi. Rozdarta, za każdym razem wyłam. Z początku był zaskoczony taką reakcją, ale potem już się przyzwyczaił. Mimo iż zawsze w spokoju odchodził, wiedziałam, że chciał mnie dotknąć, jedynego wilka, który nie poszedł go odprowadzić do bramki.
***
- I znowu je okiełznałeś, stary!
- Jak ty to robisz?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Normalnie.
Wszyscy parsknęli śmiechem.
- No, ale teraz masz prawdziwe wyzwanie-rzekła drobna blondynka-tamten wilk tylko się drze, zamiast do ciebie podejść.
- To jest wilczyca. A poza tym…-nie dokończył „facet od wilków”.
- Wiemy, wiemy!-przerwał mu umięśniony brunet-Mówisz, że niby to nie jest w pełni wilczyca.
- Mi tam wygląda na wilka-wtrąciła się blondynka.
- Mówię wam, przyjrzyjcie się dokładniej jej kształtom pyska! Ta kufa… To mieszaniec psa! Mogę się założyć!
- Bzdura! Żaden pies by nie przeżył w puszczy!
- A czy ja mówię, że to pies? Może i wygląda na wilka, ale mówię ma w krwi psa.
- A może to wilczak?-odezwała się kobieta.
- Co?-brunet odwrócił się na pięcie.
- Wilczak-powtórzyła cierpliwie- No co wy, chłopaki nie czytacie książek?-i nie czekając na odpowiedź, którą znała, ciągnęła dalej-Wilczak to mieszaniec wilka i psa. Są chyba dwa gatunki wilczaka… Nie wiem… Ale chyba jest wilczak saarloosa i wilczak czechosłowacki. Saarloosy to mieszańce owczarków niemieckich z syberyjskimi wilczycami. Natomiast Czechosłowackie wilczaki są krzyżówką wilka europejskiego i owczarka niemieckiego.
- To musi być on! Tak jest! To wilczak czechosłowacki!
- To niemożliwe!-brunet uparł się.
- Eee… Chyba jednak tak. Nie wiem co robi tu taki pies, ale musiał przejść ładny kawałek. Najbliższa hodowla jest jakieś półtora tysiąca kilometrów stąd!
- Co?!
- Jeśli to faktycznie JEST wilczak to wiem jedno-przeżył bardzo wiele w swym życiu i mnóstwo wycierpiał.
- Jak ty to robisz?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
- Normalnie.
Wszyscy parsknęli śmiechem.
- No, ale teraz masz prawdziwe wyzwanie-rzekła drobna blondynka-tamten wilk tylko się drze, zamiast do ciebie podejść.
- To jest wilczyca. A poza tym…-nie dokończył „facet od wilków”.
- Wiemy, wiemy!-przerwał mu umięśniony brunet-Mówisz, że niby to nie jest w pełni wilczyca.
- Mi tam wygląda na wilka-wtrąciła się blondynka.
- Mówię wam, przyjrzyjcie się dokładniej jej kształtom pyska! Ta kufa… To mieszaniec psa! Mogę się założyć!
- Bzdura! Żaden pies by nie przeżył w puszczy!
- A czy ja mówię, że to pies? Może i wygląda na wilka, ale mówię ma w krwi psa.
- A może to wilczak?-odezwała się kobieta.
- Co?-brunet odwrócił się na pięcie.
- Wilczak-powtórzyła cierpliwie- No co wy, chłopaki nie czytacie książek?-i nie czekając na odpowiedź, którą znała, ciągnęła dalej-Wilczak to mieszaniec wilka i psa. Są chyba dwa gatunki wilczaka… Nie wiem… Ale chyba jest wilczak saarloosa i wilczak czechosłowacki. Saarloosy to mieszańce owczarków niemieckich z syberyjskimi wilczycami. Natomiast Czechosłowackie wilczaki są krzyżówką wilka europejskiego i owczarka niemieckiego.
- To musi być on! Tak jest! To wilczak czechosłowacki!
- To niemożliwe!-brunet uparł się.
- Eee… Chyba jednak tak. Nie wiem co robi tu taki pies, ale musiał przejść ładny kawałek. Najbliższa hodowla jest jakieś półtora tysiąca kilometrów stąd!
- Co?!
- Jeśli to faktycznie JEST wilczak to wiem jedno-przeżył bardzo wiele w swym życiu i mnóstwo wycierpiał.
ROZ. XXXX IX KONIEC SZALONEGO I LUDZKI RATUNEK
Włóczyłam
się tu i tam. W truchcie biegłam wzdłuż ogrodzenia z nudów. Alpha spał.
Heya i Jack byli sobą zajęci. Percy leżał przed wlotem do nory. Silkey
denerwował Percy’ego i prowokował go do ataku. Nuda. Myślałam o niczym.
Po prostu bezmyślnie biegłam przed siebie. Czułam się nijako. Głupio.
Wszystkie liście już spadły z drzew, ukazując ich czarne, przerażające
szkielety. Wiatr wiał coraz częściej, mocniej. Był on zimny i nie
przyjemny- nie jak delikatne chłodne podmuchy, jakie wieją w lato.
Również deszcz, umówił się z lodowatym wiatrem-kropił i siąpił przy
najbliższej okazji, czyniąc z naszego terenu istnego bagno. Zapadało się
w błoto po kolana, ciężko brnąc. Najgorsze było to, że często się
upadało przy takim błocie i nurkowało głową w brudną, lepką maź. A
bardzo trudno było wydostać błoto z uszu, nosa i oczu. Istny koszmar.
Okropność.
- Nelly? Możesz na słówko?-zatrzymałam się raptownie, głupkowato się rozglądając.
To tylko stary alpha, Zgrywus, wyłonił się z krzaków. Spoglądał na mnie łagodnie i z zaciekawieniem swymi wielkimi, bladymi oczami.
- Yych… Tak, jasne- mruknęłam.
Wilk ruszył, a ja za nim. Przedzieraliśmy się powoli przez krzaki. Teraz myślałam gorączkowo. Po co on mnie woła? Czy zrobiłam ostatnio coś złego?… Hmmm… Nieee… Raczej byłam grzeczna. A może ktoś coś mi zrobił? Nie. Stanowczo nie. A może mu się podobam? To głupie. Nie. A może mu chodzi (i w tym momencie serce tłukło się w piersi jak oszalałe) o mnie i Percy’ego? Czy miałby coś do nas? Co?
Nagle się zatrzymaliśmy, na niewielkiej polanie, okrążonej brzydkimi krzakami.
- Co miałeś mi do powiedzenia?-spytałam, nieco szorstko.
- Och… Gdy się tu pojawiłaś wiedziałem, że jesteś… inna. Inna niż wszystkie inne wilki, które w swym życiu spotkałem. Odważna, dzielna, waleczna samodzielna, wytrzymała, uparta, pyskata i arogancka.
Wtedy uszy mi poczerwieniały. Spuściłam głowę w uległym geście. Dobrze pamiętałam jak nazwałam alphę podczas swego napadu furii „starym pryszczem”. Jednak on tylko cicho zarechotał i ciągnął dalej:
- Już od początku miałem, dziwne wrażenie, że… że nie jesteś zwykła, pospolita, taka jak inne wilczyce. Przez moment myślałem nawet, że masz kontakty z Księżycem, ale…
On wiedział. Serce zabiło mocniej. Krew uderzyła do mózgu. Łapy zesztywniały.
- Skąd o tym wiesz? -warknęłam cicho.
On przerwał, wpatrywał się we mnie i odsłonił żółtawe zęby. Nagle wszystko zrozumiałam. To był Szalony. Szalony Wilk! Wpadłam w jego sidła. Nie było Nemo, nawet Percy’ego, ludzi… Nikogo, kto by mnie uratował. Ucieczka nie wchodziła w grę-gdzie bym uciekła skoro teren był ogrodzony?! Spanikowałam, ale nie traciłam zimnej krwi. Mimo wszystko zaczęłam się trząść.
- To ty!-zawyłam oskarżycielskim tonem.
- Tak-wyszeptał chrypliwie.
- Mała niespodzianka, co mała?- wychrypiał.
Skrzywiłam się ze wstrętem.
- Nienawidzę cię! NIENAWIDZĘ!- zaszczekałam.
Ten tylko się zaśmiał. Zorientowałam się, że się cofam. Kazałam moim łapom się zatrzymać. Zatrzymały się, ale z trudem. Przełknęłam głośno ślinę. Wszystko zależało teraz ode mnie. Staliśmy tak naprzeciwko siebie.
- I co? Poddajesz się Siostro Księżyca?- warknął głucho.
- Kto?-to pytanie zbiło mnie z tropu. Że niby czym jestem?
- Ty nawet nie wiesz kim jesteś! Ale spokojnie. Wytłumaczę ci. Wiesz, że im dłużej, rozmawiamy, tym dłużej żyjesz? Dobrze, ale już ci tłumaczę. Siostra Księżyca to wilczyca, która porozumiewa się z Księżycem, czyli Najwyższym. pamiętasz jak ci powiedziałem, że każdy wilk ma coś z księżyca? Ty masz jego cząstkę. Nie, nie w ciele. W wilczej duszy. Tak, zwierzęta nie mają dusz, wiem, wiem. Ale wy, Bracia, Siostry, Córki i Synowie Księżyca macie coś… Hmm… Coś w typie dusz, pewną cząstkę… No, nie umiem tego określić. Potrafisz rozmawiać z Księżycem. Oprócz tego wyróżniasz się niezwykłym sprytem, prędkością, błyskawicznym atakiem, agresją, niezależnością, zaciętością, pewnym stopniem szorstkości i serdeczności… Siostra czy Brat Księżyca trafia się raz na dobre tysiąc lat. Ty jesteś właśnie tą Siostrą. Ten twój kochaś, czarny wilczek, zmarł. A szkoda, by był on Bratem Księżyca. No, ale trudno. teraz najważniejsza część: jeśli zwykły wilk zabije Księżycową Siostrę, Brata, Córkę lub Syna posiądzie jego moce. Już rozumiesz?
Staliśmy tak w milczeniu. on wykrzywił koślawe wargi na widok mojej miny. Powoli wszystko analizowałam w mózgu… Siostra Księżyca… Moce… Nemo, Brat Księżyca… Telepatia… Szalony… Tutaj… A więc Heya jest… jest Córką Księżyca!
I nagle ogarnęła mnie wściekłość, nienawiść, jakiej jeszcze w życiu nie czułam. Nienawiść, która kazała mi wychodzić z własnej skóry. Nienawiść P r z e k i e r o w a n a. Nienawiść Przekierowana na Szalonego. To on. To wszystko przez niego. Wszystko.
I nagle, bez większego zastanowienia skoczyłam ku niemu, wbijając kły w jego grubą skórę. Zarówno on i ja byliśmy zaskoczeni. Trzymałam się go mocno, uwiesiłam się go jak rzep wilczego ogona. On natomiast wbił swój wielki pysk w moje plecy. Łzy cierpienia i bólu próbowały się wyślizgnąć z moich oczu. Przerażający ból jakby mnie napędził. Jeszcze mocniej ścisnęłam jego szyję. Wtedy on potrząsnął z całej siły głową, odrywając mnie od swojego ciała i podrzucając dobry metr w górę. Zaskomlałam z bólu, przy twardym upadku. Poczułam jak coś cicho trzasnęło w mojej łapie, ale zaślepiona złością, skoczyłam dzielnie prosto na niego. On otworzył paszczę i skoczył na mnie. Oboje zderzyliśmy się w powietrzu, gryząc zajadle i szarpiąc za skórę jak szaleńcy. Potoczyliśmy się. Nie wiedziałam już gdzie góra, gdzie dół, gdzie niebo, gdzie ziemia-po prostu atakowałam wszystko i wszystkich. Kłapałam pyskiem trafiając albo na skrawek ciała przeciwnika albo w powietrze. Nie wiedziałam już w co gryzę- czy w łapę, w gardło, w grzbiet… Nie czułam też zadawanych ciosów. Oszołomiona wściekłością i strachem nic już nie czułam. Tylko to co wpadło mi do pyska. Warczałam i szczekałam, gryzłam i szczypałam jak oszalała. Nie myślałam trzeźwo, normalnie. Myślałam by zabić, by zabić. Nie czułam wielkiej rany na gardle z której powoli, sączyła się szkarłatna krew. Nie czułam zwichniętej łapy, która sterczała pod dziwnym kątem. Potoczyliśmy się na ziemię. Nie wiedziałam już kompletnie nic-po prostu atakowałam wszystko co napotkałam na drodze. I coraz częściej czułam, że wgryzam się w czyjąś skórę zadając straszny ból…
TRZASK! HUK!
Tylko raz słyszałam w życiu ten dźwięk- i nie wróżył on nic dobrego. Był głośny, jakby wysadzono wielki market tuż przy moim uchu. Ogłuszył mnie-czułam tylko krew i obrzydliwy swąd towarzyszący hukowi. Hałas ogłuszył mnie, ale ja walczyłam dalej. Nic już nie mogło mnie powstrzymać. Nic. Znów huk. Ohydny swąd. Kolejne zadane ciosy. Znów huk. Swąd. Huk. Swąd. Ugryzienie, szczypnięcie, warknięcie i kolejne ugryzienie. I znów huk. Swąd. Huk, huk, huk! Swąd. Okropny. Obrzydliwy. Wszędzie. Kolejne pięć ciosów. Ugryzienie. Szarpnięcie.
- HEJ!
Poczułam na sobie… patyk. Zawyłam przerażona i odskoczyłam jak poparzona. Źrenice rozszerzyły mi się ze strachu. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje. I wtedy zobaczyłam martwe ciało Szalonego Wilka, rozdarte, jak ciało sarny podczas wilczej uczty. Naprzeciwko mnie, kilkadziesiąt metrów stąd stał Wielki Człowiek z tym podłużnym, wybuchającym, śmierdzącym, ciemnym patykiem. Wpatrywał się we mnie. To właśnie on mnie uratował. On. Człowiek uratował mi życie. Człowiek uratował mi życie. Ale jak to możliwe? Przecież nie ma na świecie dobrych ludzi! W takim razie jakimi potworami byli ci, których spotkałam wcześniej? Kim? Czym? Czym były te istoty, które mnie biły? Czym były te istoty, które mnie szarpały więziły w klatkach? Które mnie zostawiły, uwiązaną, skazaną na powolną śmierć?
Przerażona, przytłoczona, zaskoczona i rozgniewana, zalana łzami uciekłam w gąszcz krzaków, pozostawiając człowieka samego.
- Nelly? Możesz na słówko?-zatrzymałam się raptownie, głupkowato się rozglądając.
To tylko stary alpha, Zgrywus, wyłonił się z krzaków. Spoglądał na mnie łagodnie i z zaciekawieniem swymi wielkimi, bladymi oczami.
- Yych… Tak, jasne- mruknęłam.
Wilk ruszył, a ja za nim. Przedzieraliśmy się powoli przez krzaki. Teraz myślałam gorączkowo. Po co on mnie woła? Czy zrobiłam ostatnio coś złego?… Hmmm… Nieee… Raczej byłam grzeczna. A może ktoś coś mi zrobił? Nie. Stanowczo nie. A może mu się podobam? To głupie. Nie. A może mu chodzi (i w tym momencie serce tłukło się w piersi jak oszalałe) o mnie i Percy’ego? Czy miałby coś do nas? Co?
Nagle się zatrzymaliśmy, na niewielkiej polanie, okrążonej brzydkimi krzakami.
- Co miałeś mi do powiedzenia?-spytałam, nieco szorstko.
- Och… Gdy się tu pojawiłaś wiedziałem, że jesteś… inna. Inna niż wszystkie inne wilki, które w swym życiu spotkałem. Odważna, dzielna, waleczna samodzielna, wytrzymała, uparta, pyskata i arogancka.
Wtedy uszy mi poczerwieniały. Spuściłam głowę w uległym geście. Dobrze pamiętałam jak nazwałam alphę podczas swego napadu furii „starym pryszczem”. Jednak on tylko cicho zarechotał i ciągnął dalej:
- Już od początku miałem, dziwne wrażenie, że… że nie jesteś zwykła, pospolita, taka jak inne wilczyce. Przez moment myślałem nawet, że masz kontakty z Księżycem, ale…
On wiedział. Serce zabiło mocniej. Krew uderzyła do mózgu. Łapy zesztywniały.
- Skąd o tym wiesz? -warknęłam cicho.
On przerwał, wpatrywał się we mnie i odsłonił żółtawe zęby. Nagle wszystko zrozumiałam. To był Szalony. Szalony Wilk! Wpadłam w jego sidła. Nie było Nemo, nawet Percy’ego, ludzi… Nikogo, kto by mnie uratował. Ucieczka nie wchodziła w grę-gdzie bym uciekła skoro teren był ogrodzony?! Spanikowałam, ale nie traciłam zimnej krwi. Mimo wszystko zaczęłam się trząść.
- To ty!-zawyłam oskarżycielskim tonem.
- Tak-wyszeptał chrypliwie.
- Mała niespodzianka, co mała?- wychrypiał.
Skrzywiłam się ze wstrętem.
- Nienawidzę cię! NIENAWIDZĘ!- zaszczekałam.
Ten tylko się zaśmiał. Zorientowałam się, że się cofam. Kazałam moim łapom się zatrzymać. Zatrzymały się, ale z trudem. Przełknęłam głośno ślinę. Wszystko zależało teraz ode mnie. Staliśmy tak naprzeciwko siebie.
- I co? Poddajesz się Siostro Księżyca?- warknął głucho.
- Kto?-to pytanie zbiło mnie z tropu. Że niby czym jestem?
- Ty nawet nie wiesz kim jesteś! Ale spokojnie. Wytłumaczę ci. Wiesz, że im dłużej, rozmawiamy, tym dłużej żyjesz? Dobrze, ale już ci tłumaczę. Siostra Księżyca to wilczyca, która porozumiewa się z Księżycem, czyli Najwyższym. pamiętasz jak ci powiedziałem, że każdy wilk ma coś z księżyca? Ty masz jego cząstkę. Nie, nie w ciele. W wilczej duszy. Tak, zwierzęta nie mają dusz, wiem, wiem. Ale wy, Bracia, Siostry, Córki i Synowie Księżyca macie coś… Hmm… Coś w typie dusz, pewną cząstkę… No, nie umiem tego określić. Potrafisz rozmawiać z Księżycem. Oprócz tego wyróżniasz się niezwykłym sprytem, prędkością, błyskawicznym atakiem, agresją, niezależnością, zaciętością, pewnym stopniem szorstkości i serdeczności… Siostra czy Brat Księżyca trafia się raz na dobre tysiąc lat. Ty jesteś właśnie tą Siostrą. Ten twój kochaś, czarny wilczek, zmarł. A szkoda, by był on Bratem Księżyca. No, ale trudno. teraz najważniejsza część: jeśli zwykły wilk zabije Księżycową Siostrę, Brata, Córkę lub Syna posiądzie jego moce. Już rozumiesz?
Staliśmy tak w milczeniu. on wykrzywił koślawe wargi na widok mojej miny. Powoli wszystko analizowałam w mózgu… Siostra Księżyca… Moce… Nemo, Brat Księżyca… Telepatia… Szalony… Tutaj… A więc Heya jest… jest Córką Księżyca!
I nagle ogarnęła mnie wściekłość, nienawiść, jakiej jeszcze w życiu nie czułam. Nienawiść, która kazała mi wychodzić z własnej skóry. Nienawiść P r z e k i e r o w a n a. Nienawiść Przekierowana na Szalonego. To on. To wszystko przez niego. Wszystko.
I nagle, bez większego zastanowienia skoczyłam ku niemu, wbijając kły w jego grubą skórę. Zarówno on i ja byliśmy zaskoczeni. Trzymałam się go mocno, uwiesiłam się go jak rzep wilczego ogona. On natomiast wbił swój wielki pysk w moje plecy. Łzy cierpienia i bólu próbowały się wyślizgnąć z moich oczu. Przerażający ból jakby mnie napędził. Jeszcze mocniej ścisnęłam jego szyję. Wtedy on potrząsnął z całej siły głową, odrywając mnie od swojego ciała i podrzucając dobry metr w górę. Zaskomlałam z bólu, przy twardym upadku. Poczułam jak coś cicho trzasnęło w mojej łapie, ale zaślepiona złością, skoczyłam dzielnie prosto na niego. On otworzył paszczę i skoczył na mnie. Oboje zderzyliśmy się w powietrzu, gryząc zajadle i szarpiąc za skórę jak szaleńcy. Potoczyliśmy się. Nie wiedziałam już gdzie góra, gdzie dół, gdzie niebo, gdzie ziemia-po prostu atakowałam wszystko i wszystkich. Kłapałam pyskiem trafiając albo na skrawek ciała przeciwnika albo w powietrze. Nie wiedziałam już w co gryzę- czy w łapę, w gardło, w grzbiet… Nie czułam też zadawanych ciosów. Oszołomiona wściekłością i strachem nic już nie czułam. Tylko to co wpadło mi do pyska. Warczałam i szczekałam, gryzłam i szczypałam jak oszalała. Nie myślałam trzeźwo, normalnie. Myślałam by zabić, by zabić. Nie czułam wielkiej rany na gardle z której powoli, sączyła się szkarłatna krew. Nie czułam zwichniętej łapy, która sterczała pod dziwnym kątem. Potoczyliśmy się na ziemię. Nie wiedziałam już kompletnie nic-po prostu atakowałam wszystko co napotkałam na drodze. I coraz częściej czułam, że wgryzam się w czyjąś skórę zadając straszny ból…
TRZASK! HUK!
Tylko raz słyszałam w życiu ten dźwięk- i nie wróżył on nic dobrego. Był głośny, jakby wysadzono wielki market tuż przy moim uchu. Ogłuszył mnie-czułam tylko krew i obrzydliwy swąd towarzyszący hukowi. Hałas ogłuszył mnie, ale ja walczyłam dalej. Nic już nie mogło mnie powstrzymać. Nic. Znów huk. Ohydny swąd. Kolejne zadane ciosy. Znów huk. Swąd. Huk. Swąd. Ugryzienie, szczypnięcie, warknięcie i kolejne ugryzienie. I znów huk. Swąd. Huk, huk, huk! Swąd. Okropny. Obrzydliwy. Wszędzie. Kolejne pięć ciosów. Ugryzienie. Szarpnięcie.
- HEJ!
Poczułam na sobie… patyk. Zawyłam przerażona i odskoczyłam jak poparzona. Źrenice rozszerzyły mi się ze strachu. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje. I wtedy zobaczyłam martwe ciało Szalonego Wilka, rozdarte, jak ciało sarny podczas wilczej uczty. Naprzeciwko mnie, kilkadziesiąt metrów stąd stał Wielki Człowiek z tym podłużnym, wybuchającym, śmierdzącym, ciemnym patykiem. Wpatrywał się we mnie. To właśnie on mnie uratował. On. Człowiek uratował mi życie. Człowiek uratował mi życie. Ale jak to możliwe? Przecież nie ma na świecie dobrych ludzi! W takim razie jakimi potworami byli ci, których spotkałam wcześniej? Kim? Czym? Czym były te istoty, które mnie biły? Czym były te istoty, które mnie szarpały więziły w klatkach? Które mnie zostawiły, uwiązaną, skazaną na powolną śmierć?
Przerażona, przytłoczona, zaskoczona i rozgniewana, zalana łzami uciekłam w gąszcz krzaków, pozostawiając człowieka samego.
ROZ. XXXXX ROZMOWA
Biegłam
najszybciej jak potrafiłam. Przemykałam się między krzakami z
prędkością błyskawicy, pozostawiając bezszelestną. Serce wciąż głośno
łomotało, cała drżałam; dopiero teraz poczułam swoje rany. Syknęłam z
bólu. Zerknęłam na bok. Był cały we krwi, w najgorszym stanie była tylna
łapa-prawie wcale jej nie było! Okropnie piekło i bolało. Łzy naleciały
mi do oczu, ale dzielnie walczyłam z nimi. Nie do końca wiedziałam
gdzie biegnę: oszołomiona, ogłuszona i przerażona biegłam przed siebie,
mocno utykając na tylną łapę. Ciężko dyszałam z bólu. Zauważyłam, ze
kieruję się na pagórek, który pokazał mi niegdyś Percy. Miałam ogromne
problemy ze wspięciem się pod górę-wlekłam za sobą „nieprzytomną” nogę,
która nie chciała mi pomagać, a każda próba zmuszenia jej do działania
kończyła się sporą porcją bólu. Wreszcie dotarłam na sam szczyt. Z
niezwykłym żalem i pewnym poczuciem gniewu obejrzałam cały teren, po
czym zawyłam głośno i długo. W tym momencie poczułam ból na głowie.
Warknęłam z bólu. Zatoczyłam się. Przed oczami zamigotały mi przeróżne
kółeczka i kropki. Źle się czułam. Chciałam zwrócić sarnę. Zakręciło mi
się w głowie. Nagle poczułam w głowie tępy ból, a po chwili usłyszałam
jak z nie wiadomo skąd płynie do mnie chłodny, czysty głos:
Napracowałaś się tej nocy Siostro. Nie utraciłaś ducha wolności. Jestem z ciebie dumny. Wiedz, że wydostaniesz się z tego ośrodka. Może za tydzień, za dwa miesiące, za dwa lata… Może trwać to długo, ale na pewno odzyskasz wolność. Pamiętaj o tym, żeby się nie poddawać. Nigdy. Nie rezygnuj ze swoich marzeń, planów, celów, pragnień. Napracowałaś się tej nocy. Śpij dobrze. Odpoczywaj Siostro.
Ból ustał, przez chwilę czułam się jakby mi wyczyszczono mózg-głupia, bezmyślna, bez uczuć czy wspomnień stałam jak kamienny posąg. I nagle ból i cierpienie powróciły pełną mocą. Zamknęłam oczy i zawyłam z bólu. Wyłam, wyłam, aż w końcu, ze zmęczenia moje powieki zamknęły się mimo mojej woli i utonęłam w ciemnych otchłaniach snu.
Napracowałaś się tej nocy Siostro. Nie utraciłaś ducha wolności. Jestem z ciebie dumny. Wiedz, że wydostaniesz się z tego ośrodka. Może za tydzień, za dwa miesiące, za dwa lata… Może trwać to długo, ale na pewno odzyskasz wolność. Pamiętaj o tym, żeby się nie poddawać. Nigdy. Nie rezygnuj ze swoich marzeń, planów, celów, pragnień. Napracowałaś się tej nocy. Śpij dobrze. Odpoczywaj Siostro.
Ból ustał, przez chwilę czułam się jakby mi wyczyszczono mózg-głupia, bezmyślna, bez uczuć czy wspomnień stałam jak kamienny posąg. I nagle ból i cierpienie powróciły pełną mocą. Zamknęłam oczy i zawyłam z bólu. Wyłam, wyłam, aż w końcu, ze zmęczenia moje powieki zamknęły się mimo mojej woli i utonęłam w ciemnych otchłaniach snu.
***
Zaklinacz
wilków pobiegł za wilczycą. Co chwila dostrzegał ruch ogona, zarys
wilczej postaci czy wilczą krew na liściach. Mimo iż zwierzę było ranne,
nadal szybko biegło. W końcu stanął jak wryty, bo usłyszał wycie wilka.
Zranionego, przerażonego wilka. Ruszył jak błyskawica, zręcznie
przeskakując przez krzaki i pniaki. Dziękował w myślach tym godzinom
spędzonym na joggingu i siłowni. Na reszcie stanął pod górą. Ujrzał jak
biedne zwierzę, kończy wyć, chyli swój piękny łeb… Zataczała się… Nagle
jej zraniona noga ugięła się…
Zaklinacz widział wszystko jak w zwolnionym tempie…
I upadła, ciężko wzniecając obłoki pyłu, pozwalając by szkarłatna krew sączyła się powoli…
Nie zwlekając dłużej pobiegł na górkę. Wspiął się na nią bez wysiłku. Dyszał z emocji. Wielkimi oczami wpatrywał się w jej piękną, teraz potarganą i poplamioną krwią sierść, w jej śliczne, brązowo bursztynowe oczy-teraz puste, czarne, bezmyślne i przerażone, okropnie wytrzeszczone. Łzy pojawiły mu się w oczach, gdy patrzył na to piękne, ale cierpiące stworzenie. Kucnął przy wilczycy i swą potężną dłonią, delikatnie gładził jej sierść. Słone łzy mimowolnie popłynęły po jego policzkach. Otarł sobie oczy, ale nic nie skutkowało. Wykonał coś na wpół jęku i szlochu. I nagle poczuł jak coś pod jego palcami stopniowo uderza… Otworzył oczy. Zerknął na czym trzyma dłoń. Okazało się, że jest ona oparta na miejscu, gdzie wilczyca miała serce! A więc… więc ona żyła! Naprawdę! O n a ż y ł a !!!
Mężczyzna chciał krzyczeć z radości, ale się opamiętał. Delikatnie ujął w swe wielkie dłonie, drobne i lekkie ciało wilczycy. Przytulił ją delikatnie do piersi, by czuć i słyszeć jej cichutkie, delikatne bicie serca. Ostrożnie ruszył przed siebie, zmierzając ku wyjściu.
Gdy wreszcie znalazł się przy wyjściu czekał na niego już brunet i owa drobna blondynka.
- Och, jesteś już!-zapiała na jego widok, ale on uciszył ją spojrzeniem.
- Stary, Zgrywus zmarł-mruknął muskularny brunet.
- Wiem- odparł cicho- sam go zabiłem.
- Co?! Ale…
- Zamknij się! Teraz musimy jej pomóc. Jest w ciężkim stanie. Danka, dzwonisz do Leszczyńskiego. Ed, pomóż mi otworzyć drzwi. Szybko! Nie mamy wiele czasu!
Wszyscy szybko wykonywali polecenia. Mężczyzna, zwany Ed’ em otworzył drzwi. Zaklinacz położył ciało wilka na metalowym blacie stołu. Oboje mężczyzn stało przypatrując się wpół żywej wilczycy.
- A może… A może lepiej ją uśpić, co?-spytał cicho kolega Wielkiego.
- Nie!- zaprzeczył szybko.
- Ale dlaczego? Sam mówiłeś, że lepiej zakańczać cierpienie rannych wilków niż je męczyć…
- Nie chcę o tym słyszeć! To… To nie jest zwykła wilczyca. Nie. Ona… Ona… To niezwykła wilczyca. Jest niesamowita. Jedyna w swoim rodzaju. Nie pozwolę jej zginąć. Nie teraz. Już daleko zaszła. Teraz nie może zawrócić.
Powiedział, delikatnie gładząc głową wilczycy.
Zaklinacz widział wszystko jak w zwolnionym tempie…
I upadła, ciężko wzniecając obłoki pyłu, pozwalając by szkarłatna krew sączyła się powoli…
Nie zwlekając dłużej pobiegł na górkę. Wspiął się na nią bez wysiłku. Dyszał z emocji. Wielkimi oczami wpatrywał się w jej piękną, teraz potarganą i poplamioną krwią sierść, w jej śliczne, brązowo bursztynowe oczy-teraz puste, czarne, bezmyślne i przerażone, okropnie wytrzeszczone. Łzy pojawiły mu się w oczach, gdy patrzył na to piękne, ale cierpiące stworzenie. Kucnął przy wilczycy i swą potężną dłonią, delikatnie gładził jej sierść. Słone łzy mimowolnie popłynęły po jego policzkach. Otarł sobie oczy, ale nic nie skutkowało. Wykonał coś na wpół jęku i szlochu. I nagle poczuł jak coś pod jego palcami stopniowo uderza… Otworzył oczy. Zerknął na czym trzyma dłoń. Okazało się, że jest ona oparta na miejscu, gdzie wilczyca miała serce! A więc… więc ona żyła! Naprawdę! O n a ż y ł a !!!
Mężczyzna chciał krzyczeć z radości, ale się opamiętał. Delikatnie ujął w swe wielkie dłonie, drobne i lekkie ciało wilczycy. Przytulił ją delikatnie do piersi, by czuć i słyszeć jej cichutkie, delikatne bicie serca. Ostrożnie ruszył przed siebie, zmierzając ku wyjściu.
Gdy wreszcie znalazł się przy wyjściu czekał na niego już brunet i owa drobna blondynka.
- Och, jesteś już!-zapiała na jego widok, ale on uciszył ją spojrzeniem.
- Stary, Zgrywus zmarł-mruknął muskularny brunet.
- Wiem- odparł cicho- sam go zabiłem.
- Co?! Ale…
- Zamknij się! Teraz musimy jej pomóc. Jest w ciężkim stanie. Danka, dzwonisz do Leszczyńskiego. Ed, pomóż mi otworzyć drzwi. Szybko! Nie mamy wiele czasu!
Wszyscy szybko wykonywali polecenia. Mężczyzna, zwany Ed’ em otworzył drzwi. Zaklinacz położył ciało wilka na metalowym blacie stołu. Oboje mężczyzn stało przypatrując się wpół żywej wilczycy.
- A może… A może lepiej ją uśpić, co?-spytał cicho kolega Wielkiego.
- Nie!- zaprzeczył szybko.
- Ale dlaczego? Sam mówiłeś, że lepiej zakańczać cierpienie rannych wilków niż je męczyć…
- Nie chcę o tym słyszeć! To… To nie jest zwykła wilczyca. Nie. Ona… Ona… To niezwykła wilczyca. Jest niesamowita. Jedyna w swoim rodzaju. Nie pozwolę jej zginąć. Nie teraz. Już daleko zaszła. Teraz nie może zawrócić.
Powiedział, delikatnie gładząc głową wilczycy.
ROZ. XXXXX NADZIEJA ZAWSZE JAKAŚ JEST
Odzyskałam
świadomość. Na reszcie! Podobno spałam i operowano mnie przez tydzień.
Rany zszyte, zdezynfekowane. Tylna noga, przednia łapa i takie miejsce
na żebrach-tam gdzie były największe „dziury”-zostały „połatane”,
zaklejone białym materiałem zwanym bandażem. Dziwne słowo, ale dobra.
Boli i piecze jak nie wiem co, ale da się wytrzymać. Mam do dyspozycji
całkiem spora klatkę, wymoszczoną słomą i jakimś starym kocem. Nie
narzekam. Karmią mnie dwa razy dziennie, jakimś dziwnym mięsem. Jest
mało krwiste i raczej chrupiące, nie ociekające krwią. Ale pachnie jak
mięso. to też dziwne. W smaku raczej suche, chrupiące. Z początku nie
chciałam ich jeść, ale wyszło, że jem… (głupi głód! chciałam urządzić
bunt, no, ale nie wyszło…). Jeszcze nie mogę chodzić, bo sprawia mi to
duży ból, ale poruszam już łapami, głową i ogonem. Codziennie masują
moje łapy i różne inne części ciała, co jest, muszę przyznać bardzo
przyjemne. Od wczoraj każą mi wykonywać różne ćwiczenia, trochę się
ruszać. Nie jest to trudne, ale nie chce mi się wykonywać tych ćwiczeń.
Kto je prowadzi, karmi mnie, oraz masuje? Zaklinacz wilków, we własnej
osobie. Wabi się Daniel, ma bródkę, czarną, krótką sierść na głowie,
ciemną skórę. Jest bardzo muskularny i silny, potężny. Ma olbrzymie
dłonie, ale jest bardzo delikatny. Z początku się go bałam, skomliłam,
ale teraz nie jest taki zły. Ale tylko jemu pozwalam się dotknąć, nikomu
innemu! I od nikogo innego jedzenia nie przyjmę! Jest bardzo miły,
uczciwy, rozumie mnie. Lubię go.
No i podobno szybko wracam do zdrowia. Zaklinacz mówił mi, że za niedługo będziemy chodzili na spacery! A więc za niedługo znowu wypuszczą mnie do mojej watahy! Zobaczę Hugo, Heyę, Jacka, Percy’ego… No i będę mogła opracować plan ucieczki z tego głupiego ośrodka… A może uda mi się porozmawiać z samym Księżycem?
No i podobno szybko wracam do zdrowia. Zaklinacz mówił mi, że za niedługo będziemy chodzili na spacery! A więc za niedługo znowu wypuszczą mnie do mojej watahy! Zobaczę Hugo, Heyę, Jacka, Percy’ego… No i będę mogła opracować plan ucieczki z tego głupiego ośrodka… A może uda mi się porozmawiać z samym Księżycem?
ROZ. XXXXX I SPACER
Nareszcie
nadszedł ten dzień. Wyszłam z klatki. No, co prawda nie wypuścili mnie
do watahy, ale wyprowadzili z klatki a to już coś.
No więc przyszedł do mnie Wielki z mnóstwem skórzanych, mocnych lin. Był uśmiechnięty, emanował pozytywną energią. ja również się rozluźniłam. Zamachałam ogonem na jego widok. On uśmiechnął się i otworzył bramkę. Po kilku prostych ćwiczeniach, krótkim masażu wyciągnął dziwny splot, skórzanych lin. Niepewnie cofnęłam się w głąb klatki. On położył liny na ziemi, przypatrując mi się. przez chwilę toczyła się we mnie walka strach kontra ciekawość. Zwyciężyła ciekawość. Ostrożnie podeszłam do masy pasków. Obwąchałam ją i… nie okazała się taka straszna. Mężczyzna podniósł ją i zatrząsł nimi w powietrzu. Spłoszona podskoczyłam i drżąc, schowałam się w głąb klatki. Po kilku takich powtórzeniach już się przyzwyczaiłam i coraz mniej bałam. W końcu facet założył i zapiął, przedziwną uprząż na mnie. Było to idiotyczne uczucie. Wielki delikatnie szarpnął liną (tzw. „smycz”). zawarczałam. Nie miałam najmniejszej ochoty łazić na tym głupim sznurku. Jednak przy odrobinie cierpliwości i krwistego, świeżego mięsa wyszłam z klatki. Chodzić w tym było trudno. Troszkę uciskało na bokach. I było ciężkie. I byłam do niego przywiązana, nie mogłam sobie wąchać czy robić co chce-musiałam iść za nim. Ale przynajmniej miałam trochę tego świeżego powietrza. Po jakimś godzinnym spacerku (Godzinnym?! I ty się człowieku znasz na wilkach?!) wróciliśmy do klatki.
I tak
codziennie chodziliśmy na spacery, codziennie ćwiczyliśmy, byłam
masowana… I w końcu nadszedł ten dzień. dzień wypuszczenia na wolność!No więc przyszedł do mnie Wielki z mnóstwem skórzanych, mocnych lin. Był uśmiechnięty, emanował pozytywną energią. ja również się rozluźniłam. Zamachałam ogonem na jego widok. On uśmiechnął się i otworzył bramkę. Po kilku prostych ćwiczeniach, krótkim masażu wyciągnął dziwny splot, skórzanych lin. Niepewnie cofnęłam się w głąb klatki. On położył liny na ziemi, przypatrując mi się. przez chwilę toczyła się we mnie walka strach kontra ciekawość. Zwyciężyła ciekawość. Ostrożnie podeszłam do masy pasków. Obwąchałam ją i… nie okazała się taka straszna. Mężczyzna podniósł ją i zatrząsł nimi w powietrzu. Spłoszona podskoczyłam i drżąc, schowałam się w głąb klatki. Po kilku takich powtórzeniach już się przyzwyczaiłam i coraz mniej bałam. W końcu facet założył i zapiął, przedziwną uprząż na mnie. Było to idiotyczne uczucie. Wielki delikatnie szarpnął liną (tzw. „smycz”). zawarczałam. Nie miałam najmniejszej ochoty łazić na tym głupim sznurku. Jednak przy odrobinie cierpliwości i krwistego, świeżego mięsa wyszłam z klatki. Chodzić w tym było trudno. Troszkę uciskało na bokach. I było ciężkie. I byłam do niego przywiązana, nie mogłam sobie wąchać czy robić co chce-musiałam iść za nim. Ale przynajmniej miałam trochę tego świeżego powietrza. Po jakimś godzinnym spacerku (Godzinnym?! I ty się człowieku znasz na wilkach?!) wróciliśmy do klatki.
ROZ. XXXXX II WŚRÓD WILKÓW I ROZPOCZĘCIE PLANÓW
No nareszcie wypuszczono mnie! Może nie na wolność, co prawda, ale do Hugo, Percy’ego, Heji i Jacka!
Wielki obudził mnie po śniadaniu. Przyszedł, założył mi na szyję dziwny, skórzany, mocny pasek do którego przywiązał sznurek. Pasek na szyi trochę mnie uwierał i był nieco ciasny-poza tym irytował mnie. Rany już się całkowicie zagoiły-zostało tylko kilka blizn, no i troszkę utykałam, ale już mogłam chodzić, ba, nawet biegać! No więc najpierw wyszliśmy z budynku. Uderzył mnie przyjemny podmuch świeżego powietrza… Duży był jakiś rozpromieniony, wesoły; w jego radosnej, ludzkiej paplaninie nie zrozumiałam żadnego słowa. Podeszliśmy do naszego wybiegu. Już zaczynałam się domyślać o co mu chodzi. Chciałam radośnie podskoczyć, ale noga trochę mnie jeszcze bolała, więc wolałam zrezygnować z podskoku. Człowiek dziwnie zaskrzeczał, po czym gwizdnął głośno kilka razy. Odpowiedziało mu wycie wilków… Wycie Hugo! Serce załomotało mi radośnie. Mężczyzna otworzył bramkę. Weszliśmy. Kucnął, śmiejąc się i gadając do mnie słów, których nie rozumiałam. Jego duże dłonie sięgnęły do skórzanego paska na mojej szyi. Zobaczyłam wychodzacych stopniowo, niepewnie zaglądających zza gąszczu krzaków Percy’ego… I Hugo… A za nim Silky… A Heya i Jack podeszli razem, koło siebie. Uśmiechnęłam się radośnie. Tak bardzo się cieszyłam. Zawarczałam na człowieka, by się pośpieszył. Percy cichutko i krótko zawył pytająco. Odpowiedziałam mu długim, donośnym, przepełnionym szczęściem wyciem. Rozległy się ciche, podekscytowane szczeknięcia wśród piątki moich towarzyszy. W końcu poczułam, że już nie mam na szyi tego głupiego paska. Podskoczyłam z radości, zaszczekałam i ruszyłam jak błyskawica do moich kumpli. Podskoczyłam, po czym stanęłam. Wszyscy zawyli z euforii i podbiegli do mnie, obwąchując mnie, powarkując, wyjąc, szczekając, piszcząc, skomląc… Zrobił się niesamowity rwetes. Człowiek się śmiał. Ja też. Starałam się wszystkich uspokoić, ale mi nie wychodziło. Doszło do mnie mnóstwo newsów, plotek, wiadomości i przeróżnych historii. po całym dniu, pod wieczór, gdy już wszyscy zostawili mnie w spokoju, położyłam się w jamie, zamknąwszy oczy. Odetchnęłam głęboko. Starałam się oczyścić umysł z wszelakich szczeków i głosów, żywych obrazów nasuwających się prosto pod moje zmęczone oczy. Nie mogłam dziś spać. Po prostu nie mogłam. Nagle usłyszałam głos… Znajomy głos, wcale nie ze snu.
Otworzyłam oczy.
Na moment oślepiła mnie jasność, po chwilce już się przyzwyczaiłam. Nade mną stał Percy, szczerząc zęby w przyjaznym uśmiechu.
- Cześć-mruknął.
- Hejka.
- Jesteś bardzo zmęczona-stwierdził.
- Wiem, zauważyłam-odparłam zirytowana- Czego chcesz?
- Yyy… czy mogę się położyć koło ciebie?
- Czemu?-rozbawiło mnie trochę jego pytanie.
On wyraźnie się zawstydził, ale dzielnie drążył temat dalej.
- Ych… No bo… Wiesz… Tak długo razem nie byliśmy…
- Kładź się spać, szybko. Tylko mi nie przeszkadzaj. Jestem zmęczona-warknęłam.
Uśmiechnięty basior położył się, szybko zasypiając.
Ja jednak, nie spałam tej nocy. Myślałam o Szalonym, o Wielkim, o przysiędze Księżyca, o wilczych Córkach, Synach, Braciach i Siostrach i obmyślałam plan. Planowałam. Spiskowałam. Zastanawiałam się gorączkowo, mimo iż oczy mi się kleiły, a w głowie huczało. Nad czym? Nad planem. Nad planem ucieczki na wolność.
Wielki obudził mnie po śniadaniu. Przyszedł, założył mi na szyję dziwny, skórzany, mocny pasek do którego przywiązał sznurek. Pasek na szyi trochę mnie uwierał i był nieco ciasny-poza tym irytował mnie. Rany już się całkowicie zagoiły-zostało tylko kilka blizn, no i troszkę utykałam, ale już mogłam chodzić, ba, nawet biegać! No więc najpierw wyszliśmy z budynku. Uderzył mnie przyjemny podmuch świeżego powietrza… Duży był jakiś rozpromieniony, wesoły; w jego radosnej, ludzkiej paplaninie nie zrozumiałam żadnego słowa. Podeszliśmy do naszego wybiegu. Już zaczynałam się domyślać o co mu chodzi. Chciałam radośnie podskoczyć, ale noga trochę mnie jeszcze bolała, więc wolałam zrezygnować z podskoku. Człowiek dziwnie zaskrzeczał, po czym gwizdnął głośno kilka razy. Odpowiedziało mu wycie wilków… Wycie Hugo! Serce załomotało mi radośnie. Mężczyzna otworzył bramkę. Weszliśmy. Kucnął, śmiejąc się i gadając do mnie słów, których nie rozumiałam. Jego duże dłonie sięgnęły do skórzanego paska na mojej szyi. Zobaczyłam wychodzacych stopniowo, niepewnie zaglądających zza gąszczu krzaków Percy’ego… I Hugo… A za nim Silky… A Heya i Jack podeszli razem, koło siebie. Uśmiechnęłam się radośnie. Tak bardzo się cieszyłam. Zawarczałam na człowieka, by się pośpieszył. Percy cichutko i krótko zawył pytająco. Odpowiedziałam mu długim, donośnym, przepełnionym szczęściem wyciem. Rozległy się ciche, podekscytowane szczeknięcia wśród piątki moich towarzyszy. W końcu poczułam, że już nie mam na szyi tego głupiego paska. Podskoczyłam z radości, zaszczekałam i ruszyłam jak błyskawica do moich kumpli. Podskoczyłam, po czym stanęłam. Wszyscy zawyli z euforii i podbiegli do mnie, obwąchując mnie, powarkując, wyjąc, szczekając, piszcząc, skomląc… Zrobił się niesamowity rwetes. Człowiek się śmiał. Ja też. Starałam się wszystkich uspokoić, ale mi nie wychodziło. Doszło do mnie mnóstwo newsów, plotek, wiadomości i przeróżnych historii. po całym dniu, pod wieczór, gdy już wszyscy zostawili mnie w spokoju, położyłam się w jamie, zamknąwszy oczy. Odetchnęłam głęboko. Starałam się oczyścić umysł z wszelakich szczeków i głosów, żywych obrazów nasuwających się prosto pod moje zmęczone oczy. Nie mogłam dziś spać. Po prostu nie mogłam. Nagle usłyszałam głos… Znajomy głos, wcale nie ze snu.
Otworzyłam oczy.
Na moment oślepiła mnie jasność, po chwilce już się przyzwyczaiłam. Nade mną stał Percy, szczerząc zęby w przyjaznym uśmiechu.
- Cześć-mruknął.
- Hejka.
- Jesteś bardzo zmęczona-stwierdził.
- Wiem, zauważyłam-odparłam zirytowana- Czego chcesz?
- Yyy… czy mogę się położyć koło ciebie?
- Czemu?-rozbawiło mnie trochę jego pytanie.
On wyraźnie się zawstydził, ale dzielnie drążył temat dalej.
- Ych… No bo… Wiesz… Tak długo razem nie byliśmy…
- Kładź się spać, szybko. Tylko mi nie przeszkadzaj. Jestem zmęczona-warknęłam.
Uśmiechnięty basior położył się, szybko zasypiając.
Ja jednak, nie spałam tej nocy. Myślałam o Szalonym, o Wielkim, o przysiędze Księżyca, o wilczych Córkach, Synach, Braciach i Siostrach i obmyślałam plan. Planowałam. Spiskowałam. Zastanawiałam się gorączkowo, mimo iż oczy mi się kleiły, a w głowie huczało. Nad czym? Nad planem. Nad planem ucieczki na wolność.
ROZ. XXXXX III NADZIEJA UMIERA OSTATNIA
Minął
kolejny miesiąc planów i przemyśleń. Na początku gdy wspominałam o
ucieczce wszyscy chętnie dyskutowali ze mną na ten temat podając mnóstwo
pomysłów i alibi. Teraz, gdy tylko o tym wspomnę wszyscy burczą lub
warczą znudzeni tematem. Tylko Percy pozostaje mi wierny i cierpliwie
mnie słucha, choć czasami przyłapuję go kiedy zasypia, gdy coś mówię,
ale on twierdzi, że słyszy, słyszy i każe mi mówić dalej. Do kitu z taką
watahą! Bardzo często mnie ostatnio denerwują swoim brakiem
zaangażowania. Są wilkami czy posłusznymi psami?! Nie rozumiem tego.
Przecież dzikimi, wolnymi stworzeniami! Dla nich nie straszne są
wodospady, błotniste grzęzawiska czy strome szczyty gór. Czyżby utracili
ducha walki?
Właśnie
dziś był taki wieczór. Ogołocone, brzydkie, jakby poszarpane, czarne
drzewa upiornie kołysały się na zimnym wietrze, wydając przy tym niemiłe
klekotanie. Ziemia była wysuszona na wiór-tylko gdzie nie gdzie
pozostały kępki pożółkłej trawy. Szłam bardzo szybko, bardzo
zdenerwowana. Znów się pokłóciłam z watahą. Nawet Percy oświadczył, że
nudzą go „wykłady o niemożliwym”! Wtedy zaatakowałam Percy’ego,
szczypnęłam Heyę, szturchnęłam Jacka, nienawiścią spojrzałam na Hugo i
błysnęłam kłami do Silky’ego. Potem obrzuciłam ich całą masą wyzwisk i
przezwisk, a następnie skierowałam swe kroki ku wyjściu. Siedziałam
smutna i rozeźlona na pagórku. Na tym samym pagórku na którym omal nie
wykrwawiłam się. Na tym samym rozmawiałam z Księżycem. Na tym samym, na
którym wspólnie, przytulona z Percym wyłam do Niego. Westchnęłam cicho.
„Wszyscy są okropnie głupi! Nienawidzę ich!”-pomyślałam rozzłoszczona,
po czym zawyłam głośno, żaląc się głośno księżycowi i gwiazdom jacy oni
są. A przy najmniej wylałam na coś swą złość. Potem nadal zła, kopnęłam
pieniek. Gorzko tego pożałowałam, ponieważ zaskomliłam z bólu. Polizałam
stłuczoną łapę. Bolała. Cicho jęknęłam. Dlaczego wszystko dzieje się
nie po mojej myśli? „Nieprawda”-rozległ się cichy głosik w mojej głowie.
„Przecież szalony umarł”.No tak. Racja. Ale nie padł z moich kłów. Tylko z cuchnącego patyka Wielkiego. I do tego ja prawie się zabiłam. Też mi zysk.
Ponieważ nie czułam ulgi wstałam i ruszyłam szybkim truchtem przed siebie. Biegłam i biegłam, ale się nie męczyłam, nie czułam, że się na czymś „wyżywam”. No tak wytrzymałość wilków jest przydatna, ale i… wkurzająca. Biegłam przy ogrodzeniu zamyślona.
– Witaj-rozległ się ludzki głos.
Uniosłam głowę. To tylko zaklinacz. Odetchnęłam z ulgą.
– Jak się masz?-zapytał.
Nie najlepiej -mruknęłam, ale on mnie nie zrozumiał.
– Jesteś smutna?
No chyba! A teraz, proszę, odejdź już.
- Przyjść do ciebie?
Nie, dzięki chcę pobyć sama. Idź już.
- Dobrze, dobrze!-roześmiał się- Zaraz przyniosę mięso!
W tym momencie chciałam uderzyć się w pysk. Dlaczego każdy człowiek jest takim idiotą?
Nie! Kazałam ci odejść! Głuchy jesteś?!
Ale on już poszedł. Oparłam głowę o kraty. Dlaczego ludzie tacy są?
Zirytowana machnęłam ogonem i powędrowałam w głąb wybiegu. Szłam, obmyślając nowe plany i strategie. Właśnie mruczałam sobie pod nosem pewien całkiem realny plan, gdy nagle ktoś zagrodził mi ścieżkę.
- Ej, nie strasz mnie!
- Przepraszam, Nelly.
To był Percy. Nie wiem po co tu przyszedł. Odwróciłam się do niego tyłem.
- Dalej jesteś zła?-spytał cichutko.
- Nie, szczęśliwa!-odwarknęłam, odwracając się- Nie rozumiem ciebie. Jesteś wilkiem, wolnym stworzeniem. Dlaczego wolisz siedzieć w klatce niż uciec na wolność?
- Ach… Zrozum…
- Nie zrozumiem. Wytłumacz mi-odparłam szorstko.
On nadal przypatrywał się już gnijącym, mokrym liściom. Wreszcie westchnął ciężko i powiedział ponurym głosem:
- Złapali mnie tu, gdy miałem zaledwie rok. Z początku też się denerwowałem, chciałem uciec, ale… Ale tutaj nie jest tak źle, no sama popatrz. Zero niebezpieczeństw. Zero męczących polowań, czy głodówek. To nie jest takie piekło, jak ci się wydaje. No, daj spokój. Wiem, wiem, fajnie by było, gdyby udało nam się uciec, ale… czy to jest konieczne? Naprawdę?
- Tak! Jest konieczne!
- Och, ogarnij się Nelka. Twoja córka i Jack już stracili wiarę. Hugo już dawno. Twarda z ciebie sztuka, naprawdę, ale nie udawaj, nie zgrywaj siłaczki, ok? Za niedługo czas szczeniąt. Trzeba będzie się tobą zająć. Nie w głowie ci powinny być dzikie ucieczki i łamanie regulaminu. Zresztą na wolności jest niebezpiecznie. Chcesz, żeby ktoś cię zaatakował?
- Poprawka: było niebezpiecznie. Och, daj spokój. Szalony nie żyje. Nie spodziewałam się, zresztą, takiej postawy!
Przez chwilę staliśmy w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach.
- Czyli walczysz dalej? Nie straciłaś wiary?
- Tak. Będę walczyć. Walczyłam, walczę i będę walczyć, czy ci się to podoba, czy nie. Nie poddam się dopóki stąd nie ucieknę. Moje życie jest na wolności. To moje przeznaczenie. Nie mogę z nim walczyć.
Kolejna pauza. Stałam z dumnie uniesioną głową, jakby wstąpiła we mnie nowa fala energii, wiary.
- Wiesz co? Wiara może sobie zdychać, proszę bardzo. Ale nie nadzieja. To właśnie nadzieja umiera ostatnia.
ROZ. XXXXX IV W PŁOMIENIACH
Kłopoty
były. Były i to wcale nie małe. No i nie tylko moje. Zima była tuż za
pasem. Jednak ludzie byli ostatnio bardzo przygnębieni, smutni i
ponurzy. Jedzenia było coraz mniej. Było też coraz bardziej niedobre. Na
drzwiach budynku, pewnego razu, pewien mężczyzna ubrany na czarno
przywiesił białą kartkę. Czasami przyjeżdżał, oglądając nas albo kłócąc
się z „naszymi” ludźmi. Byliśmy bardzo zdezorientowani. Co się działo?
Jednak szybko się wyjaśniło. Wieczorem usłyszałam dziwny, ale bardzo
cichy trzask. I mocny zapach, niesiony przez zimny wiatr, który wiał tej
nocy. Był to zapach ognia, papieru, potu i hot-dogów. Warknęłam cicho,
by obudzić pozostałych.
- Ej… Ktoś tu jest…-szepnęłam.
- Mmm… No, faktycznie-potwierdził Percy, po dokładny powęszeniu.- Chodźmy. Musimy to sprawdzić.
Poszliśmy. Ja szłam pierwsza, za mną Percy, potem Jack, Heya, Silky i na końcu Hugo. Nagle zamarłam. Usłyszałam coś… czyjś głos…
- No, mocniej to potrzyj…
- A jak to się nie uda?
- A co się ma nie udać? Wiatr przewieje ogień przez wybiegi, spali wszystko… No, ruszaj się rzesz! Nie chcę tu dalej marznąć…
Woń była już bardzo silna. Zajechało też tytoniem. Było tam dwóch ludzi. Obcych. I byli to mężczyźni. Mężczyźni o złych zamiarach.
- I co robimy?-wyszeptał Silky.
- Za mną… Tylko cicho…-wyszeptałam, jeżąc się przy okazji na karku by wyglądać groźniej.
Napięcie było niemal namacalne. Podchodziłam do siatki na sztywnych, napiętych łapach. Nagle rozległ się cichy trzask i stłumione okrzyki triumfu obu ludzi.
- Jest! Jest, nareszcie! Szybko… Mietek rzucaj to szybko…
- Ale gdzie?-zapytał facet zwany Mietkiem.
- W te suche krzaczory… O tu…
Człowiek wykonał delikatny zamach i rzucił… maleńki patyczek. Jednak nie był to zwykły patyk. On płonął. Miał na sobie śmiercionośny ogień! Z przerażeniem zadyszałam. Rozległo się głośne trzeszczenie… Z przerażeniem obserwowałam jak czerwono-pomarańczowe, gorące płomyczki skaczą po uschniętym krzaku.
- Nelly!-krzyknęło naraz kilka wilków.
I wtedy rozległ się bardzo głośny trzask. Ze strachem zaczęłam się cofać. Słyszałam kroki oddalających się ludzi. Zaskomlałam bezradnie. Byłam przerażona, spanikowana. Ogień siedział na krzaku i wtedy rozdziawił płonącą paszczę. Poczułam parzący powiew powietrza na pysku. Oczy zwęziły mi się, cała ciało zaczęło drżeć. Piekący dym dostawał się do mojego nosa i oczu, które zaczęły piec. Zakasłałam. Ten zapach dusił! Zaczęłam się powoli cofać, by nie wpaść w panikę. Ogień ryknął, po czym rzucił się do przodu. Spanikowana podskoczyłam w górę. Gdy upadłam, ogień, sycząc niczym jakiś ognisty gad pełzł po suchej ziemi. Rzuciłam się do ucieczki. Zręcznie przeskakiwałam przez wszelkie krzaki i gałęzie. Cały czas słyszałam za sobą ciche okrzyki „Nelly… Nelly…” i syk ognia, który pragnął trawić moją sierść tak samo jak nieszczęsny krzak. Wtem poczułam piekący ból na czole. „Nie teraz…”-pomyślałam.
Zawyj… Zawyj najgłośniej jak się da… Zawyj…
Księżyc. To on, ponownie do mnie przemówił.
- Ale… ale wtedy będę musiała się zatrzymać!-powiedziałam na głoś.
Wiem.
- Ale ja się boję ognia!
Albo staniesz, albo będziesz wyła w biegu. Gotowa?
- Ale na co?
Na wycie.
- Teraz?!
Tak. Na trzy wyjesz. Raz… Dwa… TRZY!
Wzięłam głęboki oddech. Zaczęłam wyć, najgłośniej jak się dało, choć mój głos załamywał się i przerywał. I nagle poczułam jak gdzieś w klatce piersiowej, gdy wyłam coś, jakby wielka, potężna petarda, pędzi prosto z mojej klatki piersiowej do gardła. I gdy otworzyłam pysk, by zawyć rozległ się niesamowity ryk. Moja gardło się trzęsło, cała drżałam. Biegłam najszybciej jak się dało. Z moje gardła wydobywał się tak olbrzymi ryk, że aż niektóre gałązki drżały. Czułam, że wyje ze mną nie tylko Księżyc, ale i gwiazdy i całe granatowo-czarne niebo. I jak coś, z mojego środka rwie się do góry, w górę, do przodu… Jest to silne, pełne energii i mocy, niezłamane… I wtedy podskoczyłam. Mimo iż pył dostawał się do mojego pyska, sprawiając, że niemal się dusiłam, że oczy piekły i łzawiły, że nogi drżały ze zmęczenia. Gdy skończyłam rozległy się zewsząd przerażone, ludzkie okrzyki. Ogień był już potężny. Olbrzymi. Silniejszy ode mnie. Zamiast widzieć normalne, teraz, przed oczami migotały mi różne gwiazdki i kółka, mnóstwo białych i czerwonych plamek. Wszystko było takie niewyraźne, rozmazane, zniekształcone… Poczułam jak uderzam nosem w coś twardego, skrzypiącego… W siatkę! W tą głupią, metalową siatkę! Nie miałam sił by podskoczyć, kopać, uciekać, czy choćby szczekać. Osunęłam się na kolana, wciąż dotykając nosem metalowych drutów. Wtedy poczułam czyjś dotyk na mojej skórze…
- Jestem przy tobie-rozległ się szept.
To był Percy. Potem zjawiły się inne sylwetki… To inne wilki przyszły do mnie. Opierałam się plecami o druty, które boleśnie wbijały mi się w plecy. Przed sobą widziałam ogień, ogień i tylko ogień. Ogień, który dyszał mi w twarz. Ogień, który ryczał i szczerzył na mnie swe kły. Ogień, który mówił mi „za chwilę usmażę cię żywcem… uduszę dymem… umrzesz z bólu…”. I nagle zobaczyłam jak z ognia formuje się pysk Szalonego. Może i była to halucynacja, sama już nie wiem… Wrzasnęłam ze strachu. Zaczęłam drżeć, mimo iż niemal byłam już w centrum płomieni. Oblałam się zimnym potem. Zewsząd rozległy się okrzyki „Nelly!… Nelly!…”, ale słyszałam to jak ze źle nastrojonego radia… I wtedy poczułam jak coś (a może ktoś?) rozrywa za mną pręty czymś metalowym, silniejszym niż pręty. Odwróciłam głowę, Był to Zaklinacz. Z kropelkami potu na swej ciemnej skórze ciął pręty. Jak ja go lubiłam… Mój dobry, kochany Zaklinacz…
- Uciekać! JUŻ!!!-ryknął, gdy poprzecinał już prawie całą siatkę.
Wszyscy zręcznie powyskakiwali. Ja natomiast nie mogłam się ruszyć. Ognisty wąż uniósł swój potworny, olbrzymi łeb, wyginając go na wszystkie strony.
Potem odchylił głowę…
„Już po mnie”-pomyślałam.
Już miał nią rzucić, zatopić we mnie swe ogniste kły…
- Mam cię, mała!-rozległ się krzyk Dużego, po czym uścisk jego olbrzymiej dłoni na moim karku. Szarpnął mocno, po czym postawił mnie na ziemi. W ostatniej chwili, bo moment później gad zatopił zębiska w twardej ziemi, sycząc wściekle. Stałam, nadal nieprzytomna.
- Nelly-powiedział do mnie Zaklinacz- Tak, wiem jak masz na imię. Pamiętasz Jakuba? Wiem to od niego. Posłuchaj kochana… Ty nie jesteś zwykłą wilczycą. W tobie tkwi jakaś wielka, magiczna siła. Może jesteś wilkołaczką? Nie wiem, mała, nie wiem. Proszę cię uciekaj teraz sto mil na zachód. Znajdziesz tam Jakuba. On się tobą zajmie. Nie zatrzymaj się, biegnij. Kochana, wiem, że nie jesteś zwykła. A teraz… Biegnij Nelly, biegnij! Biegnij i nigdy tu nie wracaj. Nie chcę cię już tutaj nigdy widzieć-mówił to z niezwykłą czułością, delikatnością, miłością, ale i smutkiem. Chciałam zlizać mu łzy z twarzy.- Nie! Idź! Uciekaj! Uciekaj, Nelka, uciekaj!-wrzasnął, z twarzą pełną łez. Podniósł kij i rzucił go we mnie! Zaskomlałam i zaczęłam biec jak najszybciej. Chyba nigdy nie zrozumiem ludzi… Był smutny, a jednocześnie pełen miłości i rozdrażnienia. Szybko dogoniłam Percy’ego i resztę. Stali pod lasem.
- Och, jesteś!-wykrzyknął Percy.
- Tak się o ciebie martwiłam-powiedziała Heya, podchodząc do mnie.
- Ej, wataho. Musimy stąd uciekać…
- Na zachód-dokończyłam za Hugo.
- Dlaczego?-zdziwił się Silky.
- Yyy…-nie chciałam im mówić co przekazał mi Zaklinacz. Oni by tego nie zrozumieli- Bo tak jest fajne. Jestem alfą, masz się mnie słuchać Silky! A teraz… no, szybko. Zanim przyjdzie tu więcej ludzi, albo… albo ogień przeniesie się do lasu. Chodźmy.
Rzekłam, rzucając ostatnie tęskne spojrzenie ku Dużemu i ruszyłam żwawym truchtem w las.
- Musimy biec, mamo?-jęknęła Heya.
- Tak, kochanie. Musimy zachować dobrą odległość od ludzi i ognia. Będziemy biegli przez całą noc. W dzień będziemy odpoczywać. No, ruszać się, ruszać! Jack, będziesz ja pilnował.
- Tak jest, proszę pa…-rzekł Jack.
- Mów mi Nelly.
- Tak jest Nelly-poprawił się.
- O wiele lepiej.
- A może przestaniemy kłapać paszczami, tylko przyśpieszymy, co? Przecież Hugo już zasypia!-zawołał Percy.
- Wcale nie!-obudził się Hugo.
- A wcale tak! Miałeś zamknięte oczy!-zaszczekał Percy.
- Przymknięte idioto!
- Kogo nazywasz idiotą?!
- Ciebie, idioto!
Rozległy się odgłosy warczenia i szarpaniny. Przewróciłam oczami.
- Ach, te basiory, no nie Heya?
- No. Oni wszyscy są tacy sami.-odparła Heya.
- Święta racja, Heya, święta racja.
- Co proszę?-oburzył się Percy.
- Tacy sami?!-dodał wzburzony Silky.
Pozostało mi tylko wzniesienie oczu ku niebu, dziękowanie księżycowi za ratunek i kierowanie się na zachód.
- Ej… Ktoś tu jest…-szepnęłam.
- Mmm… No, faktycznie-potwierdził Percy, po dokładny powęszeniu.- Chodźmy. Musimy to sprawdzić.
Poszliśmy. Ja szłam pierwsza, za mną Percy, potem Jack, Heya, Silky i na końcu Hugo. Nagle zamarłam. Usłyszałam coś… czyjś głos…
- No, mocniej to potrzyj…
- A jak to się nie uda?
- A co się ma nie udać? Wiatr przewieje ogień przez wybiegi, spali wszystko… No, ruszaj się rzesz! Nie chcę tu dalej marznąć…
Woń była już bardzo silna. Zajechało też tytoniem. Było tam dwóch ludzi. Obcych. I byli to mężczyźni. Mężczyźni o złych zamiarach.
- I co robimy?-wyszeptał Silky.
- Za mną… Tylko cicho…-wyszeptałam, jeżąc się przy okazji na karku by wyglądać groźniej.
Napięcie było niemal namacalne. Podchodziłam do siatki na sztywnych, napiętych łapach. Nagle rozległ się cichy trzask i stłumione okrzyki triumfu obu ludzi.
- Jest! Jest, nareszcie! Szybko… Mietek rzucaj to szybko…
- Ale gdzie?-zapytał facet zwany Mietkiem.
- W te suche krzaczory… O tu…
Człowiek wykonał delikatny zamach i rzucił… maleńki patyczek. Jednak nie był to zwykły patyk. On płonął. Miał na sobie śmiercionośny ogień! Z przerażeniem zadyszałam. Rozległo się głośne trzeszczenie… Z przerażeniem obserwowałam jak czerwono-pomarańczowe, gorące płomyczki skaczą po uschniętym krzaku.
- Nelly!-krzyknęło naraz kilka wilków.
I wtedy rozległ się bardzo głośny trzask. Ze strachem zaczęłam się cofać. Słyszałam kroki oddalających się ludzi. Zaskomlałam bezradnie. Byłam przerażona, spanikowana. Ogień siedział na krzaku i wtedy rozdziawił płonącą paszczę. Poczułam parzący powiew powietrza na pysku. Oczy zwęziły mi się, cała ciało zaczęło drżeć. Piekący dym dostawał się do mojego nosa i oczu, które zaczęły piec. Zakasłałam. Ten zapach dusił! Zaczęłam się powoli cofać, by nie wpaść w panikę. Ogień ryknął, po czym rzucił się do przodu. Spanikowana podskoczyłam w górę. Gdy upadłam, ogień, sycząc niczym jakiś ognisty gad pełzł po suchej ziemi. Rzuciłam się do ucieczki. Zręcznie przeskakiwałam przez wszelkie krzaki i gałęzie. Cały czas słyszałam za sobą ciche okrzyki „Nelly… Nelly…” i syk ognia, który pragnął trawić moją sierść tak samo jak nieszczęsny krzak. Wtem poczułam piekący ból na czole. „Nie teraz…”-pomyślałam.
Zawyj… Zawyj najgłośniej jak się da… Zawyj…
Księżyc. To on, ponownie do mnie przemówił.
- Ale… ale wtedy będę musiała się zatrzymać!-powiedziałam na głoś.
Wiem.
- Ale ja się boję ognia!
Albo staniesz, albo będziesz wyła w biegu. Gotowa?
- Ale na co?
Na wycie.
- Teraz?!
Tak. Na trzy wyjesz. Raz… Dwa… TRZY!
Wzięłam głęboki oddech. Zaczęłam wyć, najgłośniej jak się dało, choć mój głos załamywał się i przerywał. I nagle poczułam jak gdzieś w klatce piersiowej, gdy wyłam coś, jakby wielka, potężna petarda, pędzi prosto z mojej klatki piersiowej do gardła. I gdy otworzyłam pysk, by zawyć rozległ się niesamowity ryk. Moja gardło się trzęsło, cała drżałam. Biegłam najszybciej jak się dało. Z moje gardła wydobywał się tak olbrzymi ryk, że aż niektóre gałązki drżały. Czułam, że wyje ze mną nie tylko Księżyc, ale i gwiazdy i całe granatowo-czarne niebo. I jak coś, z mojego środka rwie się do góry, w górę, do przodu… Jest to silne, pełne energii i mocy, niezłamane… I wtedy podskoczyłam. Mimo iż pył dostawał się do mojego pyska, sprawiając, że niemal się dusiłam, że oczy piekły i łzawiły, że nogi drżały ze zmęczenia. Gdy skończyłam rozległy się zewsząd przerażone, ludzkie okrzyki. Ogień był już potężny. Olbrzymi. Silniejszy ode mnie. Zamiast widzieć normalne, teraz, przed oczami migotały mi różne gwiazdki i kółka, mnóstwo białych i czerwonych plamek. Wszystko było takie niewyraźne, rozmazane, zniekształcone… Poczułam jak uderzam nosem w coś twardego, skrzypiącego… W siatkę! W tą głupią, metalową siatkę! Nie miałam sił by podskoczyć, kopać, uciekać, czy choćby szczekać. Osunęłam się na kolana, wciąż dotykając nosem metalowych drutów. Wtedy poczułam czyjś dotyk na mojej skórze…
- Jestem przy tobie-rozległ się szept.
To był Percy. Potem zjawiły się inne sylwetki… To inne wilki przyszły do mnie. Opierałam się plecami o druty, które boleśnie wbijały mi się w plecy. Przed sobą widziałam ogień, ogień i tylko ogień. Ogień, który dyszał mi w twarz. Ogień, który ryczał i szczerzył na mnie swe kły. Ogień, który mówił mi „za chwilę usmażę cię żywcem… uduszę dymem… umrzesz z bólu…”. I nagle zobaczyłam jak z ognia formuje się pysk Szalonego. Może i była to halucynacja, sama już nie wiem… Wrzasnęłam ze strachu. Zaczęłam drżeć, mimo iż niemal byłam już w centrum płomieni. Oblałam się zimnym potem. Zewsząd rozległy się okrzyki „Nelly!… Nelly!…”, ale słyszałam to jak ze źle nastrojonego radia… I wtedy poczułam jak coś (a może ktoś?) rozrywa za mną pręty czymś metalowym, silniejszym niż pręty. Odwróciłam głowę, Był to Zaklinacz. Z kropelkami potu na swej ciemnej skórze ciął pręty. Jak ja go lubiłam… Mój dobry, kochany Zaklinacz…
- Uciekać! JUŻ!!!-ryknął, gdy poprzecinał już prawie całą siatkę.
Wszyscy zręcznie powyskakiwali. Ja natomiast nie mogłam się ruszyć. Ognisty wąż uniósł swój potworny, olbrzymi łeb, wyginając go na wszystkie strony.
Potem odchylił głowę…
„Już po mnie”-pomyślałam.
Już miał nią rzucić, zatopić we mnie swe ogniste kły…
- Mam cię, mała!-rozległ się krzyk Dużego, po czym uścisk jego olbrzymiej dłoni na moim karku. Szarpnął mocno, po czym postawił mnie na ziemi. W ostatniej chwili, bo moment później gad zatopił zębiska w twardej ziemi, sycząc wściekle. Stałam, nadal nieprzytomna.
- Nelly-powiedział do mnie Zaklinacz- Tak, wiem jak masz na imię. Pamiętasz Jakuba? Wiem to od niego. Posłuchaj kochana… Ty nie jesteś zwykłą wilczycą. W tobie tkwi jakaś wielka, magiczna siła. Może jesteś wilkołaczką? Nie wiem, mała, nie wiem. Proszę cię uciekaj teraz sto mil na zachód. Znajdziesz tam Jakuba. On się tobą zajmie. Nie zatrzymaj się, biegnij. Kochana, wiem, że nie jesteś zwykła. A teraz… Biegnij Nelly, biegnij! Biegnij i nigdy tu nie wracaj. Nie chcę cię już tutaj nigdy widzieć-mówił to z niezwykłą czułością, delikatnością, miłością, ale i smutkiem. Chciałam zlizać mu łzy z twarzy.- Nie! Idź! Uciekaj! Uciekaj, Nelka, uciekaj!-wrzasnął, z twarzą pełną łez. Podniósł kij i rzucił go we mnie! Zaskomlałam i zaczęłam biec jak najszybciej. Chyba nigdy nie zrozumiem ludzi… Był smutny, a jednocześnie pełen miłości i rozdrażnienia. Szybko dogoniłam Percy’ego i resztę. Stali pod lasem.
- Och, jesteś!-wykrzyknął Percy.
- Tak się o ciebie martwiłam-powiedziała Heya, podchodząc do mnie.
- Ej, wataho. Musimy stąd uciekać…
- Na zachód-dokończyłam za Hugo.
- Dlaczego?-zdziwił się Silky.
- Yyy…-nie chciałam im mówić co przekazał mi Zaklinacz. Oni by tego nie zrozumieli- Bo tak jest fajne. Jestem alfą, masz się mnie słuchać Silky! A teraz… no, szybko. Zanim przyjdzie tu więcej ludzi, albo… albo ogień przeniesie się do lasu. Chodźmy.
Rzekłam, rzucając ostatnie tęskne spojrzenie ku Dużemu i ruszyłam żwawym truchtem w las.
- Musimy biec, mamo?-jęknęła Heya.
- Tak, kochanie. Musimy zachować dobrą odległość od ludzi i ognia. Będziemy biegli przez całą noc. W dzień będziemy odpoczywać. No, ruszać się, ruszać! Jack, będziesz ja pilnował.
- Tak jest, proszę pa…-rzekł Jack.
- Mów mi Nelly.
- Tak jest Nelly-poprawił się.
- O wiele lepiej.
- A może przestaniemy kłapać paszczami, tylko przyśpieszymy, co? Przecież Hugo już zasypia!-zawołał Percy.
- Wcale nie!-obudził się Hugo.
- A wcale tak! Miałeś zamknięte oczy!-zaszczekał Percy.
- Przymknięte idioto!
- Kogo nazywasz idiotą?!
- Ciebie, idioto!
Rozległy się odgłosy warczenia i szarpaniny. Przewróciłam oczami.
- Ach, te basiory, no nie Heya?
- No. Oni wszyscy są tacy sami.-odparła Heya.
- Święta racja, Heya, święta racja.
- Co proszę?-oburzył się Percy.
- Tacy sami?!-dodał wzburzony Silky.
Pozostało mi tylko wzniesienie oczu ku niebu, dziękowanie księżycowi za ratunek i kierowanie się na zachód.
XXXXX V DECYZJA
Wędrowaliśmy
przez wiele dni wędrowaliśmy, nie raz przez dzień i noc. Jest już
wiosna. Cała zima upłynęła nam na ciężkiej wędrówce, walce o życie. Nie
mieliśmy czasu zajmować się szczeniętami, więc tej zimy szczeniaków nie
było. Zachowałam sobie w sercu słowa Zaklinacz o udawaniu się na zachód.
Owszem, już nie pamiętałam tego całego Jakuba, ale miałam dziwne
uczucie, że już go kiedyś poznałam.
Jednak ostatnio nie myślałam zbyt wiele o tej sprawie. Do głowy wpadł mi pewien pomysł i niczym pasożyt siedział w głowie nasuwając ową myśl. Długo się z tym męczyłam, długo. Jednak w końcu musiałam to z siebie wydusić. Musiałam. A sprawa tyczyła się mojej córki, Heji.
- Cześć, Heya -przywitałam się pewnego już ciepłego poranka.
- Ooo… Cześć mamo-odrzekła wilczyca, uśmiechając się na mój widok- Coś nie tak? Wyglądasz na zmartwioną…
- Ymmm…-nie wiedziałam jak to ubrać w słowa-ostatnio dużo myślałam. O tobie. I… i twojej przyszłości.
- Och.-zdołała z siebie wykrztusić. Nie spodziewała się tego tematu.
- Jesteś już duża. Dorosła. Nie możesz przez wieczność kisić się w mojej watasze, zostawać u mnie. mam dla ciebie propozycje… bardziej zadanie…
- Tak?-spytała się z ciekawością.
- Dobra, powiem w prost. Heya, masz już dwa lata. Możesz wraz z Jackiem opuścić tą watahę i udać się… W teren. W świat. Zagarniecie własne ziemie, będziecie mieli szczenięta, członków watahy… No? I jak? Idziesz?
Moja córka była oszołomiona. Przez chwilę jej pysk był bez wyrazu, ale za chwilę zrobiła grymas i otworzyła pysk.
- Ja i Jack wcale…
Ale parskając śmiechem przerwałam jej.
- Yhm, jasne! Ciebie i Jack’a nic nie łączy! Nic a nic?
Ona spojrzała na mnie i westchnęła ciężko.
- A nie będziesz miała nic przeciwko…?-wyszeptała.
- Ja? Nie! Przecież właśnie o to chodzi… Będziesz szczęśliwa…-powiedziałam, choć w duchu i tak byłam przekonana, że będzie mi brak mojej córki. Milczenie. Pauza. Cisza. Heya wpatrzyła się w swoje pazury u przednich łap, jakby było na nich coś ciekawszego niż warstwa błota.
- No i jak?-spytałam.-Odchodzisz, czy nie?
- Emmm… Nooo… Ja… Ja odchodzę mamo. Jutro rano.-rzekła po czym wtuliła się we mnie.
- Och. Heya- wyszeptałam.
Spojrzałyśmy sobie w oczy. Widziałam w jej oczach niepewność. Starałam się dodać jej odwagi.
Jednak ostatnio nie myślałam zbyt wiele o tej sprawie. Do głowy wpadł mi pewien pomysł i niczym pasożyt siedział w głowie nasuwając ową myśl. Długo się z tym męczyłam, długo. Jednak w końcu musiałam to z siebie wydusić. Musiałam. A sprawa tyczyła się mojej córki, Heji.
- Cześć, Heya -przywitałam się pewnego już ciepłego poranka.
- Ooo… Cześć mamo-odrzekła wilczyca, uśmiechając się na mój widok- Coś nie tak? Wyglądasz na zmartwioną…
- Ymmm…-nie wiedziałam jak to ubrać w słowa-ostatnio dużo myślałam. O tobie. I… i twojej przyszłości.
- Och.-zdołała z siebie wykrztusić. Nie spodziewała się tego tematu.
- Jesteś już duża. Dorosła. Nie możesz przez wieczność kisić się w mojej watasze, zostawać u mnie. mam dla ciebie propozycje… bardziej zadanie…
- Tak?-spytała się z ciekawością.
- Dobra, powiem w prost. Heya, masz już dwa lata. Możesz wraz z Jackiem opuścić tą watahę i udać się… W teren. W świat. Zagarniecie własne ziemie, będziecie mieli szczenięta, członków watahy… No? I jak? Idziesz?
Moja córka była oszołomiona. Przez chwilę jej pysk był bez wyrazu, ale za chwilę zrobiła grymas i otworzyła pysk.
- Ja i Jack wcale…
Ale parskając śmiechem przerwałam jej.
- Yhm, jasne! Ciebie i Jack’a nic nie łączy! Nic a nic?
Ona spojrzała na mnie i westchnęła ciężko.
- A nie będziesz miała nic przeciwko…?-wyszeptała.
- Ja? Nie! Przecież właśnie o to chodzi… Będziesz szczęśliwa…-powiedziałam, choć w duchu i tak byłam przekonana, że będzie mi brak mojej córki. Milczenie. Pauza. Cisza. Heya wpatrzyła się w swoje pazury u przednich łap, jakby było na nich coś ciekawszego niż warstwa błota.
- No i jak?-spytałam.-Odchodzisz, czy nie?
- Emmm… Nooo… Ja… Ja odchodzę mamo. Jutro rano.-rzekła po czym wtuliła się we mnie.
- Och. Heya- wyszeptałam.
Spojrzałyśmy sobie w oczy. Widziałam w jej oczach niepewność. Starałam się dodać jej odwagi.
***
Następnego
dnia pożegnałam się z Heyą i jej (już) partnerem, Jackiem. Było dużo
łez, życzeń… Nie martwiłam się o nią. Wiedziałam, że była silna. A
jeszcze z takim partnerem jak Jack… Tak, da sobie radę. Chyba tak.
- Nelly!
- Co?-odwróciłam się.
- Idziemy, czy nie?
- Taaa… Już idę!-odkrzyknęłam.
Pobiegłam wraz z Hugo, Percy’m i Silky’m.
- Nie martw się-powiedział Percy.-Wszystko będzie dobrze.
- Wiem -odparłam.
- Nelly!
- Co?-odwróciłam się.
- Idziemy, czy nie?
- Taaa… Już idę!-odkrzyknęłam.
Pobiegłam wraz z Hugo, Percy’m i Silky’m.
- Nie martw się-powiedział Percy.-Wszystko będzie dobrze.
- Wiem -odparłam.
KONIEC CZĘŚCI 1
Świetne ale strasznie krótko się czytało chociaż przechodzę do drugiej części
OdpowiedzUsuń:P