JA I MÓJ WIL(K)CZAK CZ.II "CÓRKA KSIĘŻYCA"
ROZ. I SAMOTNA WĘDRÓWKA
Szłam pierwsza. Za mną kroczył niby duch, pewien wilk, którego obecność zdradzało tylko szelest gałązek, o które niedbale zahaczał. Zbliżał się świt. Niebo zrobiło się teraz jasnoszare z nutką błękitu. Szare chmury pełzły leniwie po niebie. W miejscu, gdzie zwykle wschodzi słońce, delikatnie się zaczerwieniło. Pierwszy ptak nieśmiało zaćwierkał. Odetchnęłam głęboko. Uwielbiałam takie poranki.
- Ślicznie jest, co nie Jack?-spytałam.
- No...-burknął.
Mój młody partner był nie w humorze. Przyczyna była prosta-przez trzy ostatnie dni nie dostał porządnego śniadania.
- Och, Jack! Przestań marudzić! Czyż nie mamy dziś ślicznego poranka?-krzyknęłam.
- Poranków jest wiele-mruknął-ale dobre śniadanie tylko jedno!
Prychnęłam. Już przestałam próbować go wprowadzić w dobry humor. No cóż, Jack bez śniadania to zły Jack. Była to jedna z wad mojego partnera. Pozostało mi tylko zacisnąć zęby, choć na wargi pchały mi się brzydkie słowa i nadal cieszyć się naturą. Gdy ja z radością obserwowałam motyle, wąchałam kwiaty i podskakiwałam, mój partner burczał pod nosem, czasem obszczekując ptaki ("za głośno się drą! Aż mi łeb pęka!").
Gdy nastało południe wypadało by odpocząć. Znaleźliśmy jakiś stary, zamszony, ale przyjemnie chłodny głaz. Ułożyliśmy się pod nim. Słońce było już wysoko. Nastała najgorętsza pora dnia. Ptaki rozćwierkotały się na dobre. Jack opadł, przysypiając, ale ja czujnie uniosłam głowę. Powęszyłam. Poczułam... Poczułam mięso! Co prawda, padlinę, ale też jadalną. Trąciłam kumpla nosem. On warknął na mnie rozeźlony, ale gdy mu podałam powód obudzenia, bardzo szybko wstał. Pomknęliśmy w kierunku smakowitej woni, która za każdym krokiem, robiła się coraz silniejsza...
- Mam!-krzyknął uradowany Jack.
Rzucił się w kierunku niedojedzonej sarny. Pewnie pozostałości po lisiej uczcie. Jadł tak zajadle, że myślałam, że zapomniał o moim istnieniu. Podjadłam trochę udka, gdy on w błyskawicznym tempie pożerał calutką sarnę. Dopiero, gdy zostało kilka chrząstek, spojrzał na mnie i rzekł:
- Och... Chcesz trochę?
- Nie, dzięki. Już trochę zjadłam.
- Naprawdę? Hm, dziwne, nie zauważyłem cię-odrzekł.
Chciałam się roześmiać, ale się powstrzymałam. Potem, już w wyśmienitym humorze nie psutym przez Jack'a wyruszyliśmy w dalszą drogę. W kolejny dzień wędrówki. Samotnej wędrówki (no, nie licząc mnie, Jack'a i ptaków, które co rano były przeganiane przez basiora, a co wieczór stawały się ulubionymi towarzyszami jego wędrówki).
- Ślicznie jest, co nie Jack?-spytałam.
- No...-burknął.
Mój młody partner był nie w humorze. Przyczyna była prosta-przez trzy ostatnie dni nie dostał porządnego śniadania.
- Och, Jack! Przestań marudzić! Czyż nie mamy dziś ślicznego poranka?-krzyknęłam.
- Poranków jest wiele-mruknął-ale dobre śniadanie tylko jedno!
Prychnęłam. Już przestałam próbować go wprowadzić w dobry humor. No cóż, Jack bez śniadania to zły Jack. Była to jedna z wad mojego partnera. Pozostało mi tylko zacisnąć zęby, choć na wargi pchały mi się brzydkie słowa i nadal cieszyć się naturą. Gdy ja z radością obserwowałam motyle, wąchałam kwiaty i podskakiwałam, mój partner burczał pod nosem, czasem obszczekując ptaki ("za głośno się drą! Aż mi łeb pęka!").
Gdy nastało południe wypadało by odpocząć. Znaleźliśmy jakiś stary, zamszony, ale przyjemnie chłodny głaz. Ułożyliśmy się pod nim. Słońce było już wysoko. Nastała najgorętsza pora dnia. Ptaki rozćwierkotały się na dobre. Jack opadł, przysypiając, ale ja czujnie uniosłam głowę. Powęszyłam. Poczułam... Poczułam mięso! Co prawda, padlinę, ale też jadalną. Trąciłam kumpla nosem. On warknął na mnie rozeźlony, ale gdy mu podałam powód obudzenia, bardzo szybko wstał. Pomknęliśmy w kierunku smakowitej woni, która za każdym krokiem, robiła się coraz silniejsza...
- Mam!-krzyknął uradowany Jack.
Rzucił się w kierunku niedojedzonej sarny. Pewnie pozostałości po lisiej uczcie. Jadł tak zajadle, że myślałam, że zapomniał o moim istnieniu. Podjadłam trochę udka, gdy on w błyskawicznym tempie pożerał calutką sarnę. Dopiero, gdy zostało kilka chrząstek, spojrzał na mnie i rzekł:
- Och... Chcesz trochę?
- Nie, dzięki. Już trochę zjadłam.
- Naprawdę? Hm, dziwne, nie zauważyłem cię-odrzekł.
Chciałam się roześmiać, ale się powstrzymałam. Potem, już w wyśmienitym humorze nie psutym przez Jack'a wyruszyliśmy w dalszą drogę. W kolejny dzień wędrówki. Samotnej wędrówki (no, nie licząc mnie, Jack'a i ptaków, które co rano były przeganiane przez basiora, a co wieczór stawały się ulubionymi towarzyszami jego wędrówki).
ROZ. II BRAT SKUTY ŁAŃCUCHAMI
Kolejny dzień żmudnej wędrówki. Jack już nie był kapryśny, nie mamrotał i nie był opryskliwy, ale nie chciało mu się rozmawiać. Milczał jak zaklęty, niekiedy komentując pogodę. Polowaliśmy wspólnie. Nie zawsze nam to wychodziło-polowanie w dwójkę było trudne. Zawsze brakowało "jeszcze jednego".
Jednak pewnego dnia miało wszystko się zmienić. Wędrówka przez łąki, lasy i kamieniste pagórki była normą. Gdyby ktoś mnie się zapytał, gdzie zmierzamy nie umiałabym mu odpowiedzieć. Szliśmy... szliśmy w poszukiwaniu lepszego jutra. Chcieliśmy spotkać "innych", założyć watahę, mieć dzieci... W każdym razie taki był plan. Po obiedzie, dziarsko maszerowaliśmy w kierunku północnym. Zgrabnie przeskoczyłam przez gruby pień drzewa. Powęszyłam ze znudzeniem. Wilgoć, żywica, świeżość i... zwierzę. Ale nie sarna. Nie dzik. Nie zając. Wilk? - Jack?-powiedziałam głośno, zatrzymując się.
- Co znowu?-odburknął.
- Czujesz to?-odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
Staliśmy przez chwilę w milczeniu. Jack węszył. Znieruchomiałam. Czekałam na jego opinię.
- No-odparł-Co to jest?
- A skąd mam wiedzieć?-fuknęłam.
Staliśmy w milczeniu, rozbici. Nie wiedzieliśmy co robić. Poczułam jak pali mnie fala podniecenia. Poczułam się jak dawniej... Znajome swędzenie łap... No tak domagają się porywczego biegu, kły smaku krwi... Koniec tej idiotycznej, nudnej wędrówki. Czas na przygodę!
- Chodź!-krzyknęłam ruszając biegiem za zapachem.
On nie protestował. Roześmiał się. Po raz pierwszy od tygodni! Podskoczyłam. Zawyłam głośno, dając upust swej radości. Mój partner nadbiegł koło mnie. Był tym samym wilkiem, który ścigał się z wiatrem, obrzydzał mnie wciągając jelita jak spaghetti... To był mój Jack! Lekko, zaczepnie szczypnęłam go w ucho. Spojrzał na mnie, po czym skoczył. Zwinięci w kłębek potoczyliśmy się z pagórka, podgryzając i szczypiąc. Twardo wylądowaliśmy, śmiejąc się jak banda rozpuszczonych nastolatków.
- Aua...-jęknęłam cicho, chichocząc.
Wilczur zaczął się tarzać w liściach. Parsknęłam śmiechem. Przekrzywił głowę, leżąc na plecach. Był cały usmarowany liśćmi i... i czymś co przypominało błoto.
- Jak wyglądam?-spytał.
- Masz coś na głowie, co przypomina błoto-uśmiechnęłam się.
- Co?!-próbował strząść to z siebie.
Ja, ryczałam ze śmiechu.
- Może byś pomogła?-sapnął, rozeźlony.
- Mmm... Nie.
- Padlina wiewiórki-warknął pod nosem.
- Co powiedziałeś?
- Nic, nic...
Wtem usłyszeliśmy odległe wycie i skomlenie. Zapomnieliśmy o owym zapachu. Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo i szybko, bezszelestnie ruszyliśmy przed siebie. Woń była coraz mocniejsza... Podkradliśmy się pod krzaki. Z zapartym tchem spoglądnęłam zza krzaków... Stał tam... O mój Boże!
Wychudzony, wynędzniały, z odstającymi żebrami, z mnóstwem blizn i świeżych ran... coś co przypominało wilka. Pachniało trochę człowiekiem, ale nie do końca. Bardziej krwią, bólem, metalem i... dziczą. Owa istota wyła. Żelazny łańcuch, wbijał mu się w gardło, wżynając w skórę, zmuszając do stania, choć jego łapy już się osuwały. Zwierzę było poszarpane, w niektórych miejscach brakowało dużych ilości sierści. Zwierzę walczyło o życie. Coś, ciągnęło mnie do niego. Coś, nie wiem co, nakazywało mi do niego podejść.
- Heya, chodźmy-wyszeptał Jack.
- Oszalałeś?-wydyszałam- Musimy mu pomóc!
- To jest pies. Chodź już-mówił tonem, jakby chciał zwymiotować.
- Spadaj na drzewo-warknęłam.
Wyskoczyłam z krzaków i delikatnie, powoli zmierzałam ku stworzeniu.
- Heya, nie!-krzyknął za mną, ale nie słuchałam się go. Liczyło się tylko zwierzę, obwiązane łańcuchem.
Ono zauważyło mnie. Wytrzeszczyło swoje przerażone, błękitne oczy, zaskomlało. Próbowało uciec, ale i jednocześnie wyszczerzyć zęby.
- Wilk?-wychrypiał drżącym głosem.
- Tak, wilk-odrzekłam łagodnie- Nie chcę ci zrobić krzywdy, nie bój się. Jestem Heya.
Skuty łańcuchem wbił we mnie badawcze spojrzenie.
- Nie zabijesz mnie?-spytał.
- Nie. Na pewno-zapewniłam go.
Nie zareagował. Podeszłam bardzo blisko niego. Drżał. Dopiero teraz mogłam zobaczyć jak bardzo był pobity. Miał mnóstwo blizn i ran, w niektórych miejscach skóra odchodziła.
- Kto ci to zrobił?-spytałam.
- Oni-wydyszał pies.
- Kto?
- Dwu... dwu...
Nie mógł więcej wydusić. Z pyska pociekła mu piana. Zaczął się rzucać i szamotać. Po chwili przestał. Wiedziałam o kogo mu chodzi.
- Nie nienawidzisz, ich, co?-wyszeptałam.
On, z trudem pokiwał głową.
- Przekroczyli coś, co zwykle nazywamy złem.-wydyszał.
Milczeliśmy. Głęboko zastanawiałam się nad jego słowami.
- Jestem... jestem Lucky-powiedział.
- Miło mi-odrzekłam-Kim jesteś?
- Moją matką była siberian husky. Ojciec czymś mieszanym z wilkiem. A tak ogólnie to Lucky-uśmiechnął się krzywo.
- Pomóc ci?-spytałam troskliwie.
- Ale jak?-był zrozpaczony.
- Mam przyjaciela.-I na te słowa, jak na komendę zza krzaków wynurzył się Jack.
- To jest Jack-tłumaczyłam Lucky'emu- On również cię nie skrzywdzi. Jak możemy ci pomóc?
- Łańcuchy trzymają szyję. Trzeba je rozerwać, wtedy będę wolny.
- Ok-powiedziałam.
Podeszłam bardzo blisko niego. Poczułam zapach krwi i metalu. Z całej siły chwyciłam zębami za łańcuch. Warcząc, szarpnęłam z całej siły. Nic! I znowu... Próby były bezskuteczne. Tylko trochę się poluzował. No i lekko uderzyłam psa. Jack mi nie pomagał. Zdenerwowałam się. Czemu on nie pomaga?!
- Jack! Jack, pomóż mi!-powiedziałam.
- To się nie uda-rzekł cicho.
- Co?-Jack, który mówi, że coś się nie uda?! Co on, chory?
- Jack, kochanie-powiedziałam-pomóż mi! Jack, proszę... Uwolnimy go. Będzie wolny, jak my!
On pokręcił głową.
- Nie. To się nie uda. Heya, bądźmy realistami. To się nie uda. Chodź.
- Oszalałeś! Nie zostawię go! Nie zostawię! Jesteś pesymistą, nie realistą!- z oczu mimowolnie pociekły mi łzy-Moją matkę, ojca i Hugo też związali. Też umierali. Ale ich uwolnili. To jest możliwe.
- Ale to byli ludzie. Jesteśmy tylko zwierzętami. Twoja matka... Pomyśl Heya. Ona już może nie żyć. A twój ojciec dawno zdechł. Widziałem to. Odpuść sobie. Chodź.
- CO?!-wrzasnęłam. Płakałam, nie kryjąc łez. Byłam zrozpaczona i wściekła-Widziałeś jak on umierał?! Mówiłeś, że nie! Że zabili go ludzie! Że...-nie mogłam z siebie wydusić słów. Za dużo cisnęło mi się na usta.- Jesteś idiotą! Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! Jesteś okropny! Jak mogłeś? Jak?!
On podszedł do mnie.
- Heya, posłuchaj...
- Nie będę słuchać! Spadaj! Nie chcę cię znać!
- Ale...
- Nie znaliśmy się! Nie znałam cię! Nienawidzę cię...
Rzuciłam się do ucieczki. Słyszałam jak mnie woła. Serce strasznie szybko mi waliło w piersi. Łzy obwicie spadały. Cała drżałam. Jak śmiał... Jak on śmiał... Trzęsłam się. Wspomniał o nim. O ojcu. Posunął się za daleko. Dotarłam do kamienistego urwiska. Słońce jasno świeciło... Och, jak pragnęłam, by księżyc, wsunął się na mroczną sceną, by noc pogrążyła świat... Zimny podmuch wiatru uderzył mnie w twarz. Zamknęłam oczy. Emocje mną szarpały. Zaczęłam wyć...
Wściekła na to głupie słońce...
Z miłości do nocy...
Z miłości do księżyca...
Z nienawiści do Jack'a...
Do smaku krwi...
Do czerni...
Do zapachu żywicy...
Do szybko bijącego serca...
Do gór...
Do matki...
Do ojca...
Do zmarłych braci...
Chciałam przywołać mrok, noc, ciemność... Cała drżałam. Myślałam o nim. O ojcu. Nazywał się Nemo... Był duży, smukły, szczupły... Nie lubił Jack'a. Zawsze twardy, nieustępliwy... Wierzył w nie możliwe... Uśmiechnęłam się przez łzy. Pamiętam, jak zaatakowała nas wataha Szalonego... Jak rzucił się w obronie naszego stada... Jednak przegrał. Przegrał z wilkami. Niemal umarł... Zwyciężył. Zwyciężył wtedy ze śmiercią. Mógł kochać się z matką, tak by jego brat tego nie widział, walczył jak mało kto... Mógł rzucić się w ogień za nami. Kiedyś wrobił swojego brata-skutkiem tego było to, że się prawie utopił (jego brat , oczywiście...). Był surowy, waleczny, silny, szybki, sprytny i bezlitosny. Wpatrzony w księżyc. Nie znał słowa nigdy. Raz już uciekł śmierci spod kosy. Jednak w zamknięciu, trzymany na siłę w laboratorium... on... potrzebował wolności. Był dziki i niezależny. Trzeba było mu na to pozwolić. Chcąc, uwolnić się, uciec, czuć w pysku słodki smak krwi, ścigać się z wiatrem, walczyć i zdobywać niemożliwe, oszalał. Umarł... Nie wytrzymał...
- Heya...-usłyszałam szept.
Nie odwróciłam się. Wiedziałam kto to był. Nie zareagowałąm.
- Uwolniłem Lucky'ego. Może dołączyć do naszego stada... Chodź, nie gniewaj się...
- Spadaj-warknęłam.
- Och, nie gniewaj się za takie drobnostki... Przepraszam... No, chodź...
- Nie!-krzyknęłam. Odwróciłam się. Z moich oczu niemal ciskały błyskawice. -To, co dla ciebie może być drobnostką, niczym, dla mnie jest czymś ogromnym! Nie lekceważ mnie i moich uczuć.
- Przepraszam, już nie będę...-nie dokończył.
- To było chamskie.-rzekłam stanowczo.
- Wiem... wrócisz do nas? Chodź.
- Nie, Jack. Teraz nie mogę. Daj mi trochę pochodzić, może wrócę jutro rano.
Odwróciłam się do niego tyłem i zaczęłam iść w las.
- Ale nic cie nie zrobiłem! Nawet nie uderzyłem!-zaprotestował.
Zatrzymałam się i spojrzałam za siebie.
- Mnie nie musi boleć twój czyn, ale twoje słowa-odrzekłam.
Zamilkł.
A ja poszłam dalej. Przed siebie.
- Dziękuję-wyszeptałam w kierunku jasnego.
Usłyszałam jak coś za mną biegnie, skacze. Zwietrzyłam sarny. Obejrzałam się, wbijając wzrok w ciemność. Ujrzałam czarne sylwetki ginące w mroku. Ruszyłam za nimi. Biegłam szybko, lekko, zręcznie przeskakując przez gałązki i pnie drzew. Zbliżałam się do przyszłych ofiar. One najwyraźniej dopiero teraz zorientowały się o co mi chodzi-rzuciły się do chaotycznej, panicznej ucieczki. W kilku susach znalazłam się przy nich. Zauważyłam, że jedna z nich dość mocno utyka. Pomknęłam za nią, niczym czarno-szara błyskawica. Sarna wykonała gwałtowny skręt, uważając, że mnie tym zmyli lub wpadnę w poślizg. Co za absurd! Moje łapy z idealną precyzją, wygięły się, przechyliłam się na bok, ziarenka piasku wystrzeliły w górę. Sarna sama sobie zaszkodziła- nie dość, że mocno już utykała, mocno szarpnęła nogą. Zakwiczała z przerażenia i przekoziołkowała. Upadła. Ja wykorzystałam to. Jeden długi skok, stalowy chwyt, smak krwi-to wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy. Później, gdy trochę już się najadłam, ruszyłam truchtem za zapachem Jack'a i Lucky'ego. Szybko ich znalazłam.
- Och... A jednak wróciłaś-uśmiechnął się delikatnie partner.
- Jasne- odwzajemniłam uśmiech.
Potem wdałam się w energiczną rozmowę z Lucky'm, po czym pokazałam mu sarnę, którą przedtem upolowałam. Biedak, był bardzo głodny! Zjadł bardzo szybko, wylizując wszystko na błysk.
Następnego dnia nasza trójka wyruszyła w dalszą drogę. Czułam się o wiele lepiej, a Jack traktował mnie sympatyczniej. Od tej kłótni nasze relacje praktycznie wróciły do normy.
Deszcz uderzał dziko w zimną ziemię. Krople odbijały się od liści. Cichy wiatr zaszeleścił.
Kap, kap, kap, kap, kap...Siąpi deszcz monotonnie...
Szszszszsz...
Szeleszczą delikatnie liście pod wilczymi, odważnymi krokami.
Trelelelu... Trelelululu... Trindi, trindi, trindi... O-o! O-o! Treleleluuu...Co odważniejszy ptak, wychylał główkę spod mokrej osłony liści, wyśpiewując swą deszczową piosenkę.
Krople deszczu odbijając się od sprężystych, zielonych źdźbeł trawy.. Po której mknął dwa ciemne wilki, niby czarne duchy, strażnicy lasu. Krwawiąca łapa jednego z nich pozostawia na niektórych źdźbłach kropelki krwi. Przymrużone oczy, zacięty wyraz pysków... Zmierzają do przyjaciela. Do wspólnego szczęścia.
"Szybciej... Szybciej... Szybciej... Zdążymy... Na pewno... Nigdy nie jest za późno..."-kołaczą się takie myśli po mojej głowie. Zimny wiatr gwiżdże mi w uszach, kropelki zatrzymują się na pyszczku, czyniąc go po krótkiej chwili mokrym. Spojrzałam w biegu na Jack'a. On zerknął na mnie. Uśmiechnął się zalotnie, zawadiacko, tak jak dawniej, podskoczył, po czym zawył. Zawył głęboko, z kopalni swego serca. Maszyny ruszyły, kotłując i hucząc głośno. Krew uderzyła mi do głowy. Chora łapa wyzdrowiała. Schyliłam głowę, po czym, stopniowo ją podnosząc zawyłam... zawyłam prosto z serca, z duszy, grając na nosie chorobie, bólu, cierpieniu i śmierci. Nie mnie wezmą Lucky'ego... Nie pochłoną go... Nie, dopóki ja żyję. Dopóki serce we mnie kołacze, a szalone czasem myśli ścigają się jak najszybciej... Nie, dopóki po ziemi stąpa Heya.
Jednak pewnego dnia miało wszystko się zmienić. Wędrówka przez łąki, lasy i kamieniste pagórki była normą. Gdyby ktoś mnie się zapytał, gdzie zmierzamy nie umiałabym mu odpowiedzieć. Szliśmy... szliśmy w poszukiwaniu lepszego jutra. Chcieliśmy spotkać "innych", założyć watahę, mieć dzieci... W każdym razie taki był plan. Po obiedzie, dziarsko maszerowaliśmy w kierunku północnym. Zgrabnie przeskoczyłam przez gruby pień drzewa. Powęszyłam ze znudzeniem. Wilgoć, żywica, świeżość i... zwierzę. Ale nie sarna. Nie dzik. Nie zając. Wilk? - Jack?-powiedziałam głośno, zatrzymując się.
- Co znowu?-odburknął.
- Czujesz to?-odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
Staliśmy przez chwilę w milczeniu. Jack węszył. Znieruchomiałam. Czekałam na jego opinię.
- No-odparł-Co to jest?
- A skąd mam wiedzieć?-fuknęłam.
Staliśmy w milczeniu, rozbici. Nie wiedzieliśmy co robić. Poczułam jak pali mnie fala podniecenia. Poczułam się jak dawniej... Znajome swędzenie łap... No tak domagają się porywczego biegu, kły smaku krwi... Koniec tej idiotycznej, nudnej wędrówki. Czas na przygodę!
- Chodź!-krzyknęłam ruszając biegiem za zapachem.
On nie protestował. Roześmiał się. Po raz pierwszy od tygodni! Podskoczyłam. Zawyłam głośno, dając upust swej radości. Mój partner nadbiegł koło mnie. Był tym samym wilkiem, który ścigał się z wiatrem, obrzydzał mnie wciągając jelita jak spaghetti... To był mój Jack! Lekko, zaczepnie szczypnęłam go w ucho. Spojrzał na mnie, po czym skoczył. Zwinięci w kłębek potoczyliśmy się z pagórka, podgryzając i szczypiąc. Twardo wylądowaliśmy, śmiejąc się jak banda rozpuszczonych nastolatków.
- Aua...-jęknęłam cicho, chichocząc.
Wilczur zaczął się tarzać w liściach. Parsknęłam śmiechem. Przekrzywił głowę, leżąc na plecach. Był cały usmarowany liśćmi i... i czymś co przypominało błoto.
- Jak wyglądam?-spytał.
- Masz coś na głowie, co przypomina błoto-uśmiechnęłam się.
- Co?!-próbował strząść to z siebie.
Ja, ryczałam ze śmiechu.
- Może byś pomogła?-sapnął, rozeźlony.
- Mmm... Nie.
- Padlina wiewiórki-warknął pod nosem.
- Co powiedziałeś?
- Nic, nic...
Wtem usłyszeliśmy odległe wycie i skomlenie. Zapomnieliśmy o owym zapachu. Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo i szybko, bezszelestnie ruszyliśmy przed siebie. Woń była coraz mocniejsza... Podkradliśmy się pod krzaki. Z zapartym tchem spoglądnęłam zza krzaków... Stał tam... O mój Boże!
Wychudzony, wynędzniały, z odstającymi żebrami, z mnóstwem blizn i świeżych ran... coś co przypominało wilka. Pachniało trochę człowiekiem, ale nie do końca. Bardziej krwią, bólem, metalem i... dziczą. Owa istota wyła. Żelazny łańcuch, wbijał mu się w gardło, wżynając w skórę, zmuszając do stania, choć jego łapy już się osuwały. Zwierzę było poszarpane, w niektórych miejscach brakowało dużych ilości sierści. Zwierzę walczyło o życie. Coś, ciągnęło mnie do niego. Coś, nie wiem co, nakazywało mi do niego podejść.
- Heya, chodźmy-wyszeptał Jack.
- Oszalałeś?-wydyszałam- Musimy mu pomóc!
- To jest pies. Chodź już-mówił tonem, jakby chciał zwymiotować.
- Spadaj na drzewo-warknęłam.
Wyskoczyłam z krzaków i delikatnie, powoli zmierzałam ku stworzeniu.
- Heya, nie!-krzyknął za mną, ale nie słuchałam się go. Liczyło się tylko zwierzę, obwiązane łańcuchem.
Ono zauważyło mnie. Wytrzeszczyło swoje przerażone, błękitne oczy, zaskomlało. Próbowało uciec, ale i jednocześnie wyszczerzyć zęby.
- Wilk?-wychrypiał drżącym głosem.
- Tak, wilk-odrzekłam łagodnie- Nie chcę ci zrobić krzywdy, nie bój się. Jestem Heya.
Skuty łańcuchem wbił we mnie badawcze spojrzenie.
- Nie zabijesz mnie?-spytał.
- Nie. Na pewno-zapewniłam go.
Nie zareagował. Podeszłam bardzo blisko niego. Drżał. Dopiero teraz mogłam zobaczyć jak bardzo był pobity. Miał mnóstwo blizn i ran, w niektórych miejscach skóra odchodziła.
- Kto ci to zrobił?-spytałam.
- Oni-wydyszał pies.
- Kto?
- Dwu... dwu...
Nie mógł więcej wydusić. Z pyska pociekła mu piana. Zaczął się rzucać i szamotać. Po chwili przestał. Wiedziałam o kogo mu chodzi.
- Nie nienawidzisz, ich, co?-wyszeptałam.
On, z trudem pokiwał głową.
- Przekroczyli coś, co zwykle nazywamy złem.-wydyszał.
Milczeliśmy. Głęboko zastanawiałam się nad jego słowami.
- Jestem... jestem Lucky-powiedział.
- Miło mi-odrzekłam-Kim jesteś?
- Moją matką była siberian husky. Ojciec czymś mieszanym z wilkiem. A tak ogólnie to Lucky-uśmiechnął się krzywo.
- Pomóc ci?-spytałam troskliwie.
- Ale jak?-był zrozpaczony.
- Mam przyjaciela.-I na te słowa, jak na komendę zza krzaków wynurzył się Jack.
- To jest Jack-tłumaczyłam Lucky'emu- On również cię nie skrzywdzi. Jak możemy ci pomóc?
- Łańcuchy trzymają szyję. Trzeba je rozerwać, wtedy będę wolny.
- Ok-powiedziałam.
Podeszłam bardzo blisko niego. Poczułam zapach krwi i metalu. Z całej siły chwyciłam zębami za łańcuch. Warcząc, szarpnęłam z całej siły. Nic! I znowu... Próby były bezskuteczne. Tylko trochę się poluzował. No i lekko uderzyłam psa. Jack mi nie pomagał. Zdenerwowałam się. Czemu on nie pomaga?!
- Jack! Jack, pomóż mi!-powiedziałam.
- To się nie uda-rzekł cicho.
- Co?-Jack, który mówi, że coś się nie uda?! Co on, chory?
- Jack, kochanie-powiedziałam-pomóż mi! Jack, proszę... Uwolnimy go. Będzie wolny, jak my!
On pokręcił głową.
- Nie. To się nie uda. Heya, bądźmy realistami. To się nie uda. Chodź.
- Oszalałeś! Nie zostawię go! Nie zostawię! Jesteś pesymistą, nie realistą!- z oczu mimowolnie pociekły mi łzy-Moją matkę, ojca i Hugo też związali. Też umierali. Ale ich uwolnili. To jest możliwe.
- Ale to byli ludzie. Jesteśmy tylko zwierzętami. Twoja matka... Pomyśl Heya. Ona już może nie żyć. A twój ojciec dawno zdechł. Widziałem to. Odpuść sobie. Chodź.
- CO?!-wrzasnęłam. Płakałam, nie kryjąc łez. Byłam zrozpaczona i wściekła-Widziałeś jak on umierał?! Mówiłeś, że nie! Że zabili go ludzie! Że...-nie mogłam z siebie wydusić słów. Za dużo cisnęło mi się na usta.- Jesteś idiotą! Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! Jesteś okropny! Jak mogłeś? Jak?!
On podszedł do mnie.
- Heya, posłuchaj...
- Nie będę słuchać! Spadaj! Nie chcę cię znać!
- Ale...
- Nie znaliśmy się! Nie znałam cię! Nienawidzę cię...
Rzuciłam się do ucieczki. Słyszałam jak mnie woła. Serce strasznie szybko mi waliło w piersi. Łzy obwicie spadały. Cała drżałam. Jak śmiał... Jak on śmiał... Trzęsłam się. Wspomniał o nim. O ojcu. Posunął się za daleko. Dotarłam do kamienistego urwiska. Słońce jasno świeciło... Och, jak pragnęłam, by księżyc, wsunął się na mroczną sceną, by noc pogrążyła świat... Zimny podmuch wiatru uderzył mnie w twarz. Zamknęłam oczy. Emocje mną szarpały. Zaczęłam wyć...
Wściekła na to głupie słońce...
Z miłości do nocy...
Z miłości do księżyca...
Z nienawiści do Jack'a...
Do smaku krwi...
Do czerni...
Do zapachu żywicy...
Do szybko bijącego serca...
Do gór...
Do matki...
Do ojca...
Do zmarłych braci...
Chciałam przywołać mrok, noc, ciemność... Cała drżałam. Myślałam o nim. O ojcu. Nazywał się Nemo... Był duży, smukły, szczupły... Nie lubił Jack'a. Zawsze twardy, nieustępliwy... Wierzył w nie możliwe... Uśmiechnęłam się przez łzy. Pamiętam, jak zaatakowała nas wataha Szalonego... Jak rzucił się w obronie naszego stada... Jednak przegrał. Przegrał z wilkami. Niemal umarł... Zwyciężył. Zwyciężył wtedy ze śmiercią. Mógł kochać się z matką, tak by jego brat tego nie widział, walczył jak mało kto... Mógł rzucić się w ogień za nami. Kiedyś wrobił swojego brata-skutkiem tego było to, że się prawie utopił (jego brat , oczywiście...). Był surowy, waleczny, silny, szybki, sprytny i bezlitosny. Wpatrzony w księżyc. Nie znał słowa nigdy. Raz już uciekł śmierci spod kosy. Jednak w zamknięciu, trzymany na siłę w laboratorium... on... potrzebował wolności. Był dziki i niezależny. Trzeba było mu na to pozwolić. Chcąc, uwolnić się, uciec, czuć w pysku słodki smak krwi, ścigać się z wiatrem, walczyć i zdobywać niemożliwe, oszalał. Umarł... Nie wytrzymał...
- Heya...-usłyszałam szept.
Nie odwróciłam się. Wiedziałam kto to był. Nie zareagowałąm.
- Uwolniłem Lucky'ego. Może dołączyć do naszego stada... Chodź, nie gniewaj się...
- Spadaj-warknęłam.
- Och, nie gniewaj się za takie drobnostki... Przepraszam... No, chodź...
- Nie!-krzyknęłam. Odwróciłam się. Z moich oczu niemal ciskały błyskawice. -To, co dla ciebie może być drobnostką, niczym, dla mnie jest czymś ogromnym! Nie lekceważ mnie i moich uczuć.
- Przepraszam, już nie będę...-nie dokończył.
- To było chamskie.-rzekłam stanowczo.
- Wiem... wrócisz do nas? Chodź.
- Nie, Jack. Teraz nie mogę. Daj mi trochę pochodzić, może wrócę jutro rano.
Odwróciłam się do niego tyłem i zaczęłam iść w las.
- Ale nic cie nie zrobiłem! Nawet nie uderzyłem!-zaprotestował.
Zatrzymałam się i spojrzałam za siebie.
- Mnie nie musi boleć twój czyn, ale twoje słowa-odrzekłam.
Zamilkł.
A ja poszłam dalej. Przed siebie.
ROZ. III NOC I KSIĘŻYC
Łapy zapadały mi się w chłodnym, wilgotnym mchu. Wokół mnie panowała kompletna cisza, przerywana szumem wiatru czy trelem jakiegoś odważniejszego ptaka. Grube pnie drzew cicho, tajemniczo trzeszczały. Spacerowałam zamyślona, ignorując wszelakie dźwięki. Cały czas myślałam o Jack'u. Fakt, przeprosił mnie, a to w jego wargach znaczyło wiele. Ale jednak... Jego słowa zapiekły mnie w gardle i ścisnęły za serce. Zabolały mnie mocniej niż jakikolwiek cios fizyczny, który dotychczas otrzymałam. Popielata sowa odfrunęła, cicho trzepocząc skrzydłami. Westchnęłam cicho, zmartwiona, Usiadłam na niewielkim pagórku, wbijając wzrok w księżyc. Nie był dziś w pełni-przypominał srebrzysty, cienki rogalik. Trochę głupio mi było wyć do takiego księżyca, no, ale cóż... Przymknęłam oczy i zawyłam. Długo, głośno, prosto z serca. I jeszcze kilka razy... Zawsze po wyciu się wyciszam i uspokajam.- Dziękuję-wyszeptałam w kierunku jasnego.
Usłyszałam jak coś za mną biegnie, skacze. Zwietrzyłam sarny. Obejrzałam się, wbijając wzrok w ciemność. Ujrzałam czarne sylwetki ginące w mroku. Ruszyłam za nimi. Biegłam szybko, lekko, zręcznie przeskakując przez gałązki i pnie drzew. Zbliżałam się do przyszłych ofiar. One najwyraźniej dopiero teraz zorientowały się o co mi chodzi-rzuciły się do chaotycznej, panicznej ucieczki. W kilku susach znalazłam się przy nich. Zauważyłam, że jedna z nich dość mocno utyka. Pomknęłam za nią, niczym czarno-szara błyskawica. Sarna wykonała gwałtowny skręt, uważając, że mnie tym zmyli lub wpadnę w poślizg. Co za absurd! Moje łapy z idealną precyzją, wygięły się, przechyliłam się na bok, ziarenka piasku wystrzeliły w górę. Sarna sama sobie zaszkodziła- nie dość, że mocno już utykała, mocno szarpnęła nogą. Zakwiczała z przerażenia i przekoziołkowała. Upadła. Ja wykorzystałam to. Jeden długi skok, stalowy chwyt, smak krwi-to wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy. Później, gdy trochę już się najadłam, ruszyłam truchtem za zapachem Jack'a i Lucky'ego. Szybko ich znalazłam.
- Och... A jednak wróciłaś-uśmiechnął się delikatnie partner.
- Jasne- odwzajemniłam uśmiech.
Potem wdałam się w energiczną rozmowę z Lucky'm, po czym pokazałam mu sarnę, którą przedtem upolowałam. Biedak, był bardzo głodny! Zjadł bardzo szybko, wylizując wszystko na błysk.
Następnego dnia nasza trójka wyruszyła w dalszą drogę. Czułam się o wiele lepiej, a Jack traktował mnie sympatyczniej. Od tej kłótni nasze relacje praktycznie wróciły do normy.
ROZ. IV LUCKY
Od czasu gdy Lucky dołączył do naszego mini-stada zmienił się. Troszkę przytył, nie było przynajmniej widać jego żeber. Rany goiły się, przemieniając w blizny. Okazał się on miłym, sympatycznym pół wilkiem, pół psem. Podczas pracy był skupiony i cichy. Miał żyłkę myśliwską, ale i tak nie dorównywał mi czy Jack'owi. Nie był konfliktowy, za to odważny i mężny. Czasem nieśmiały, zamykał się w sobie. Tworzyliśmy jednak zgrany zespół.
Podczas gdy Jack klną płynnie na ludzi, ponieważ znalazł w okolicy kolejną pułapkę na zwierzęta, o dziwo, Lucky przyłączył się do niego. Ja milczałam.
- Lucky!-wybuchłam w końcu-Co się z tobą dzieje ?!
Pies spojrzał na mnie swoimi pięknymi błękitnymi czami, teraz przepełnionymi nienawiścią. Ta nienawiść, potężny gniew w jego oczach, lekko nastroszone futro, delikatne drżenie na całym ciele-to wszystko wskazywało na jego złość, która rzucała nim od środka, jakby był zamkniętym, szamoczącym się ptakiem w klatce. Trochę zlękłam się jego dzikiego wzroku, ale odpowiedziałam mu stanowczym, twardym spojrzeniem. Po chwili Lucky spuścił pokornie wzrok, ciężko westchnął.
- Wybacz-wyszeptał ze skruchą.
- Co się z tobą dzieje?-spytałam łagodnie.
Widać było, że zaschło mu w pysku. Przez chwilę jakby bił się z myślami, po czym szepnął zakłopotany:
- To przez... nich. Przez... Przez... dwunożnych...
Milczeliśmy. Jack wbił w niego badawcze spojrzenie, w którym czaił się cień troski. Poczułam się trochę zmartwiona. Nie chciałam by źle się tu poczuł. Byliśmy drużyną, jeśli mieliśmy zgodnie, skutecznie pracować każdy z nas miał się dobrze czuć. A Lucky należy do naszej watahy zaledwie od kilku dni! Ale wtopa...
- Co ci zrobili?-spytał bardzo nietaktownie Jack.
Spiorunowałam go krytycznym spojrzeniem. On odpowiedział wzrokiem "No-co-?-O-co-ci-chodzi?".
Wilczy psiak jęknął.
- Lucky?...-powiedziałam cicho-Lucky? Przepraszam...
- Nie...-uśmiechnął się kwaśno-Spoko... Nic mi się nie stało...
Staliśmy przez chwilę w milczeniu. Ptaki radośnie ćwierkały, dzięcioł uderzał rytmicznie mocnym dziobem w gruby pień drzewa. Słońce delikatnie połaskotało mnie ciepłymi promieniami w pyszczek. Niebo było wyjątkowo piękne-jasnobłękitne, z kilkoma puszystymi, śnieżnobiałymi obłoczkami. Choć pogoda była prześliczna, czułam się jak najnędzniejszy ze wszystkich robali świata.
- Chodźmy dalej-rzekł wreszcie twardo Jack.
Ruszyliśmy bez słowa. Byłam mu wdzięczna, za to, że przerwał tą niezręczną ciszę. Jednak wciąż jeszcze nie odkryliśmy natury naszego towarzysza...
Podczas gdy Jack klną płynnie na ludzi, ponieważ znalazł w okolicy kolejną pułapkę na zwierzęta, o dziwo, Lucky przyłączył się do niego. Ja milczałam.
- Lucky!-wybuchłam w końcu-Co się z tobą dzieje ?!
Pies spojrzał na mnie swoimi pięknymi błękitnymi czami, teraz przepełnionymi nienawiścią. Ta nienawiść, potężny gniew w jego oczach, lekko nastroszone futro, delikatne drżenie na całym ciele-to wszystko wskazywało na jego złość, która rzucała nim od środka, jakby był zamkniętym, szamoczącym się ptakiem w klatce. Trochę zlękłam się jego dzikiego wzroku, ale odpowiedziałam mu stanowczym, twardym spojrzeniem. Po chwili Lucky spuścił pokornie wzrok, ciężko westchnął.
- Wybacz-wyszeptał ze skruchą.
- Co się z tobą dzieje?-spytałam łagodnie.
Widać było, że zaschło mu w pysku. Przez chwilę jakby bił się z myślami, po czym szepnął zakłopotany:
- To przez... nich. Przez... Przez... dwunożnych...
Milczeliśmy. Jack wbił w niego badawcze spojrzenie, w którym czaił się cień troski. Poczułam się trochę zmartwiona. Nie chciałam by źle się tu poczuł. Byliśmy drużyną, jeśli mieliśmy zgodnie, skutecznie pracować każdy z nas miał się dobrze czuć. A Lucky należy do naszej watahy zaledwie od kilku dni! Ale wtopa...
- Co ci zrobili?-spytał bardzo nietaktownie Jack.
Spiorunowałam go krytycznym spojrzeniem. On odpowiedział wzrokiem "No-co-?-O-co-ci-chodzi?".
Wilczy psiak jęknął.
- Lucky?...-powiedziałam cicho-Lucky? Przepraszam...
- Nie...-uśmiechnął się kwaśno-Spoko... Nic mi się nie stało...
Staliśmy przez chwilę w milczeniu. Ptaki radośnie ćwierkały, dzięcioł uderzał rytmicznie mocnym dziobem w gruby pień drzewa. Słońce delikatnie połaskotało mnie ciepłymi promieniami w pyszczek. Niebo było wyjątkowo piękne-jasnobłękitne, z kilkoma puszystymi, śnieżnobiałymi obłoczkami. Choć pogoda była prześliczna, czułam się jak najnędzniejszy ze wszystkich robali świata.
- Chodźmy dalej-rzekł wreszcie twardo Jack.
Ruszyliśmy bez słowa. Byłam mu wdzięczna, za to, że przerwał tą niezręczną ciszę. Jednak wciąż jeszcze nie odkryliśmy natury naszego towarzysza...
***
Siedem wilków szło powoli, w martwej ciszy. Dopiero co jadły-sierść przy pyskach była jeszcze w krwi. Samica alfa, czarno-szara wadera imieniem Nelly, szła pierwsza. Co chwila jednak zerkała za siebie na "nowych". "Nowymi" nazywano trójkę wilków, które dopiero co dołączyły. Srebrny, dowcipny Secret biegł lekkim truchtem. Cicha, spokojna Lou o białawej sierści szła zamyślona gdzieś z tyłu. Ciemnoszara wilczyca zwana Daisy czujnie rozglądała się. Nelly westchnęła cicho. Podbiegł do niej Percy-czarny samiec alfa-i lekko trącił ją nosem.
- Hej... Wszystko ok?-zapytał.
- Tak, raczej tak-odpowiedziała, uśmiechając się lekko.
- Chyba zaraz będziemy musieli przeprawiać się przez rzekę-stwierdził basior.
- Masz rację-przytaknęła Nelly, po czym głośno zawyła do reszty stada-Będziemy przeprawiać się przez rzekę!
Od razu rozpoczął się gwar, podobna do brzęczenia pszczół. Rozemocjonowany Secret zaczął szybko opowiadać jakiś kawał Silky'emu i Hugo. Daisy węszyła, a Lou zastrzygła uszami.
Słońce zamieniło się w krwistoczerwony pasek, znikający na horyzoncie. Niebo było złotawe, z przebłyskami liliowego czy pomarańczu. Powietrze było świeże i czyste. Pszczoły, komary i różnego rodzaju muszki brzęczały delikatnie nad wilczymi głowami. W oddali cicho szemrała rzeka. Wyglądało na to, że w nocy będzie mgła. I dobrze. Wataha będzie mniej widoczna. Secret podskoczył w wyjątkowo widowiskowo i zabawny sposób, kłapiąc zębiskami na komara wzbudzając salwy śmiechu i wilcze, dopingujące okrzyki. Nawet Lou parsknęła śmiechem. Nelly tylko uśmiechnęła się pod nosem.
- Jak Irlandczycy przy piwie-zaśmiał się samiec alfa.
- Och, Percy...-wyszczerzyła zęby w uśmiechu czarno-szara wadera.
- Widzę rzekę!-wykrzyknęła czystym, delikatnym głosem Lou.
Wszyscy zwrócili ku temu wzrok, węsząc i powtarzając w kółko "Gdzie? Gdzie? Gdzie?". Rzeka była szeroka, ale dość płytka-ledwo sięgała wilkom do klatki piersiowej. Prąd nie był bardzo mocny, ale woda za to zimna.
- Ok!-szczeknął uradowany Secret-Idziemy? Idziemy?
- Kamieniste dno może być śliskie-zauważyła Lou.
- Właśnie. Można się poślizgnąć-poparła ją Daisy.
Hugo zadrżał i cicho zaskomlał:
- Nelly, nie!
Oczywiście, wszyscy parsknęli śmiechem.
- No dobra... Ja idę pierwsza-rzekła odważnie Nelka.
Jednym susem, z głośnym pluskiem wylądowała w wodzie. Wataha przyglądała jej się z zapartym tchem. Percy cicho zaskomlał.
- Nie jest źle-stwierdziła.
Z trudem szła, wąską, ale silną klatką piersiową przedzierając się przez nurt wody. Potem wystarczyło tylko kilka skoków, wygramolenie się na brzeg i...
- Ok! Możecie iść!-krzyknęła.
Każdy rzucił się do wody. Daisy i Secret, na wyścigi pokonali rzekę w paru porządnych podskokach. Percy miał przejść ostatni, pilnując by nikomu nic się nie stało. Silky niedbale, jakby codziennie przechodził przez takie rzeki, szybko dotarł na brzeg. Lou szła powoli, ostrożnie sprawdzając rzeczne dno. Hugo skomlał i nie mógł wskoczyć do wody. Po wielu nawoływaniach jednak wszedł. Przeszedł bardzo szybko, z wyraźną niechęcią, a ostatnie metry pokonał w paru skokach. Następnie do wilczej gromadki dołączył Percy. Gdy wataha byłą już w komplecie, ruszyła dalej, poruszając się bezszelestnie niczym wilcze duchy przez trupio-białą mgłę, która otulała las, łąki i nocne, wilcze ścieżki.
- Hej... Wszystko ok?-zapytał.
- Tak, raczej tak-odpowiedziała, uśmiechając się lekko.
- Chyba zaraz będziemy musieli przeprawiać się przez rzekę-stwierdził basior.
- Masz rację-przytaknęła Nelly, po czym głośno zawyła do reszty stada-Będziemy przeprawiać się przez rzekę!
Od razu rozpoczął się gwar, podobna do brzęczenia pszczół. Rozemocjonowany Secret zaczął szybko opowiadać jakiś kawał Silky'emu i Hugo. Daisy węszyła, a Lou zastrzygła uszami.
Słońce zamieniło się w krwistoczerwony pasek, znikający na horyzoncie. Niebo było złotawe, z przebłyskami liliowego czy pomarańczu. Powietrze było świeże i czyste. Pszczoły, komary i różnego rodzaju muszki brzęczały delikatnie nad wilczymi głowami. W oddali cicho szemrała rzeka. Wyglądało na to, że w nocy będzie mgła. I dobrze. Wataha będzie mniej widoczna. Secret podskoczył w wyjątkowo widowiskowo i zabawny sposób, kłapiąc zębiskami na komara wzbudzając salwy śmiechu i wilcze, dopingujące okrzyki. Nawet Lou parsknęła śmiechem. Nelly tylko uśmiechnęła się pod nosem.
- Jak Irlandczycy przy piwie-zaśmiał się samiec alfa.
- Och, Percy...-wyszczerzyła zęby w uśmiechu czarno-szara wadera.
- Widzę rzekę!-wykrzyknęła czystym, delikatnym głosem Lou.
Wszyscy zwrócili ku temu wzrok, węsząc i powtarzając w kółko "Gdzie? Gdzie? Gdzie?". Rzeka była szeroka, ale dość płytka-ledwo sięgała wilkom do klatki piersiowej. Prąd nie był bardzo mocny, ale woda za to zimna.
- Ok!-szczeknął uradowany Secret-Idziemy? Idziemy?
- Kamieniste dno może być śliskie-zauważyła Lou.
- Właśnie. Można się poślizgnąć-poparła ją Daisy.
Hugo zadrżał i cicho zaskomlał:
- Nelly, nie!
Oczywiście, wszyscy parsknęli śmiechem.
- No dobra... Ja idę pierwsza-rzekła odważnie Nelka.
Jednym susem, z głośnym pluskiem wylądowała w wodzie. Wataha przyglądała jej się z zapartym tchem. Percy cicho zaskomlał.
- Nie jest źle-stwierdziła.
Z trudem szła, wąską, ale silną klatką piersiową przedzierając się przez nurt wody. Potem wystarczyło tylko kilka skoków, wygramolenie się na brzeg i...
- Ok! Możecie iść!-krzyknęła.
Każdy rzucił się do wody. Daisy i Secret, na wyścigi pokonali rzekę w paru porządnych podskokach. Percy miał przejść ostatni, pilnując by nikomu nic się nie stało. Silky niedbale, jakby codziennie przechodził przez takie rzeki, szybko dotarł na brzeg. Lou szła powoli, ostrożnie sprawdzając rzeczne dno. Hugo skomlał i nie mógł wskoczyć do wody. Po wielu nawoływaniach jednak wszedł. Przeszedł bardzo szybko, z wyraźną niechęcią, a ostatnie metry pokonał w paru skokach. Następnie do wilczej gromadki dołączył Percy. Gdy wataha byłą już w komplecie, ruszyła dalej, poruszając się bezszelestnie niczym wilcze duchy przez trupio-białą mgłę, która otulała las, łąki i nocne, wilcze ścieżki.
***
- Ale jestem głodny!-warknął Jack.
- Nie marudź- powiedziałam.
Już kilka dni nie zjedliśmy porządnego posiłku. Nie rozumiałam tego. Czyżbyśmy stracili formę? Po dwóch dniach ciężkiej wędrówki, wreszcie podjęliśmy trop. Szliśmy tropem stada jeleni. Było kilka młodych, jeden stary osobnik i jakiś wielki, piękny, dorodny jeleń, wnioskując z zapachu. Zapowiadała się prawdziwa, rajska uczta. Z nosami przy ziemi i burczącymi brzuchami wytrwale podążaliśmy za przyszłymi ofiarami z dobre kilka godzin. Żucie i ciche postukiwanie racic usłyszeliśmy na olbrzymiej, kilkuhektarowej łące, pełnej soczystej, świeżej trawy. Byłam trochę zaskoczona, że trawa tak szybko urosła, ale to nie ona się liczyła, ale jej zawartość. Lucky mlasnął, a Jack oblizał się.
- Którą bierzemy?-spytał Lucky, wbijając wzrok w stado.
- Ten wielki, z rogami!-wykrzyknął Jack.
- Jesteś pewien?-spytałam niepewnie.
- Tak!-odparł zawzięcie-Jest młody, silny, zdrowy i na pewno smaczny...
- No właśnie-przytaknął Lucky-Silny. Gdyby nam się nie udało, mógłby nas... Spójrzcie na rogi-przełknął głośno ślinę.
Przed oczami zobaczyłam mnóstwo krwi, ryk jelenia, skomlenie rannego wilka...
- Jack... To chyba nie jest najlepszy pomysł...-wyszeptałam niepewnie.
- Ale jeśli nam się uda nie będziemy musieli przez następne dwa, trzy dni polować!-argumentował partner. Milczeliśmy. Miał w sumie rację, ale...-No dajcie spokój! Chyba nie jesteście tchórze, co?
Zezłościłam się. Oczywiście, że nie jestem tchórzem! Lucky tylko zmarszczył brwi.
- Idziemy-warknął Jack.
Ruszyliśmy przyczajeni. Lucky od prawej, ja z lewej, a Jack zaczaił się gdzieś dalej. Okrążaliśmy przerażone stado lekkim truchtem. Byłam maksymalnie skupiona. Głód motywował. Wtedy mój partner dał sygnał. Udałam, że atakuję. Przerażone jelenie rzuciły się do ucieczki. Rozpoczęła się dzika pogoń. Biegłam z lewej. Tętent racic dudnił mi w uszach, a krew uderzyła do mózgu. Łapy jakby na sprężynach same mnie niosły. Lucky skoczył na dorodnego samca, odpędzając go od reszty. Kilka kłapnięć szczękami i głuche szczekanie doprowadziły do oddzielenia od stada. Doskonale. Teraz czas na trudniejszą, najważniejszą część zadania. Przyszła ofiara chciała dać nura w las, ale tam czekał na nią Jack. Basiory otoczyły go. Gdy jeleń znalazł dziurę w okręgu, ja natychmiast ją wypełniłam. Krążyliśmy wokół niego, warcząc głucho i doglądając w które by tu miejsce zatopić zęby... Przerażone zwierzę kwiczało, błyskało białkami oczu. Wtedy podbiegłam od tyłu, łapiąc za nogę. On wierzgnął, a ja ledwo uratowałam się od kopnięcia. Oblizałam wargi, smakując krwi. Akcja toczyła się dalej. Robiło się coraz bardziej zjadliwiej i agresywniej. Jack skoczył na jego grzbiet, odrywając kawałek skóry. Jeleń wydał z siebie jęk i ryk bólu. Podskoczył, wymachując głową uzbrojoną w rogi. Jack przewrócił się, ale szybko pozbierał. Chyba tylko się potłukł. Basior szybciutko połknął kawałek skóry i ją zakradać się z nami. Gdy zwierzę odwróciło się skoczyłam mu do gardła, wbijając w ciało zęby. Ciepłe mięso i słodka krew wypełniły mój pysk, a nie gościły w nim od tak dawna... Jednak zwierzę nie zamierzało się tak łatwo poddać (ja w sumie też). Rogacz wierzgnął dziko, przez co upadłam ze skomleniem. Nic mi się na szczęście nie stało, tylko trochę uderzyłam się w bark. Zamiast zabić, tylko osłabiłam ofiarę. Nic nie szkodzi... I wtedy stało się coś strasznego. Lucky rzucił się na jelenia, jednak ten odwrócił ku niemu głowę z olbrzymim porożem. Psiak był w locie, nie mógł zawrócić. Jeleń stanął dęba i... i nadział Lucky'ego na swoje poroże! Dzikie skomlenie i bolesne wycie wstrząsnęło całą łąką. Zewsząd rozbryzgała się krew. Wszystko jakbym widziała w zwolnionym filmie. Ja wstrzymałam oddech, mózg jakby się zresetował, wielka gula w gardle nie pozwoliła mi na przełykanie śliny, a w oczach stanęły łzy.
- LUCKY!!!-ryknęłam dziko, mimo guli w gardle.
Czułam jakby ktoś wbił mi nóż w gardło i pierś. Jeleń zarzucił łbem. Nasz dzielny towarzysz z potwornym, mrożącym krew w żyłach przeleciał nad nami, po czym wylądował z głuchym dudnieniem na ziemi, wyjąc żałośnie. Był cały we krwi, w brzuchu miał wielką dziurę. Skomlał, piszczał i jęczał. Jego śliczne, błękitne oczy stawały w słup, robiły się czarne, puste, nieobecne... Jego ciałem wstrząsały drgawki, wciąż skowyczał.
- Jack!-krzyknęłam.
Jednak mój partner nadal dziko walczył z jeleniem. Chciałam odbiec, pomóc rannemu, ale Jack krzyknął:
- Heya nie! Kodeks!
Miał rację. Obowiązywał taki Wilczy Kodeks, ale... To był nagły, nieprzewidziany wypadek!
- Chrzanię to!-odwrzasnęłam.
Podbiegłam do Lucky'ego. Dzikie myśli tłukły mi się po głowie. Cicha nadzieja, że wyzdrowieje, wstanie, że jakoś się z tego wyliże...
- Lucky! Lucky!-krzyczałam nad nim. Do oczu napłynęły mi łzy, żelazna pięść ścisnęła mnie za wilcze serce...-Lucky NIE! NIE! Nie umieraj! Wstawaj, Lucky, wstawaj! Lucky! Lucky! LUCKY!-zaczęłam go szczypać i szturchać. On musiał żyć, MUSIAŁ-Wstawaj! Lucky! Nie, nie... Nie rób mi tego... Nie... LUCKY WSTAŃ!!!-zawyłam.
Płakałam otwarcie. Całą się trzęsłam. Moje łzy moczyły srebrną sierść Lucky'ego. Jego oczy... Te błękitne, radosne oczy stały się czarne, puste, wyrażające niezwykły ból. Położyłam się przy nim, mocno się wtulając w jego jeszcze ciepłe, całe we krwi ciało. Cały czas szeptałam drżącym głosem jego imię. Miałam głęboko gdzieś Jack'a, jelenia, to, że cała jestem wychudzona, pokryta bliznami, wygłodniała i obolała. Już raz uratowałam mu życie. Dlaczego nie mogłam tego zrobić po raz drugi? Nie wiedziałam ile czasu płakałam nad jego ciałem, ile czasu szeptałam jego imię, ile czasu powtarzałam w kółko "wszystko będzie dobrze", ile czasu wtulałam się w jego sierść...
- Heya...-usłyszałam nad głową łagodny szept-Mała, chodźmy.
- Nie!-szczeknęłam rozpaczliwie.
- Musimy iść. Wstawaj Heya, no już... Spokojnie. Musisz być twarda. Musisz, kochanie-głos delikatnie przemawiał.
- Bo co?!-zaszczekałam buntowniczo.
- Bo ludzie idą-wyszeptał głos.
Zaciągnęłam gwałtownie powietrze, zadrżałam na całym ciele.
- Gdzie są?-spytałam trwożnie.
- Z dziesięć minut drogi stąd. Kilkanaście chmur zmieni swą pozycję na niebie i tu będą. Heya musimy iść-rzekł z naciskiem.
- Nie zostawię go!-zawyłam.
- Zginiesz!
- Mogę!
- Nie możesz! Pomyśl o innych, o mnie. Ja cię kocham. Nie zostawiaj mnie. Nie gódź się na śmierć. To, że on odszedł, to nie znaczy, że i ty masz odchodzić-mówił cicho, głosem przypominającym błaganie.
Wtedy usłyszałam czyjeś głośne krzyki i śmiechy oraz charakterystyczny swąd towarzyszący im-dwunożnym. Ludzie.
- Heya!-szczeknął rozpaczliwie Jack.
Z dziko bijącym sercem, na drżących nogach wstałam. Ze łzami w swych brązowych oczach spojrzałam na partnera. On odwzajemnił z miłością i troską. I ruszyliśmy do biegu, do ucieczki. Żebra mi się trzęsły, łapy były osłabione, a serce w rozsypce. Biegliśmy tak szybko, jak nam na to pozwalały chude łapy. Gdzieś w oddali usłyszałam okrzyki. Tuż za mną wystrzeliło coś, oszołamiając mnie i ogłuszając. Zaczęłam drżeć. Lewa tylna łapa zapiekła straszliwie. Miałam wrażenie, że wbijają mi tysiące igieł we właśnie to miejsce. Zachwiałam się. Kolejne okrzyki.
- Heya!-wrzasnął Jack.
Skoczył w tył, złapał mnie za szyję na karku i z całej siły ścisnął. Podskoczyłam, z przerażenia. Tępy ból pulsował w gardle i w nodze. Spojrzałam na niego z irytacją.
- Musimy biec, obudź się!-krzyknął i zerwał się do biegu.
Usłyszałam kolejne huki, a potem jakiś piekący swąd dymu. Przerażona, z dziko bijącym sercem rzuciłam się do ucieczki, szybko doganiając wilka, choć łapy zaczynały mi odmawiać posłuszeństwa. Ciężko dyszałam. Nie chciałam biec, chciałam zostać przy ciele Lucky'ego, ale musiałam biec. Musiałam uciec od śmierci, bólu, rozpaczy i cierpienia. Musiałam.
- Nie marudź- powiedziałam.
Już kilka dni nie zjedliśmy porządnego posiłku. Nie rozumiałam tego. Czyżbyśmy stracili formę? Po dwóch dniach ciężkiej wędrówki, wreszcie podjęliśmy trop. Szliśmy tropem stada jeleni. Było kilka młodych, jeden stary osobnik i jakiś wielki, piękny, dorodny jeleń, wnioskując z zapachu. Zapowiadała się prawdziwa, rajska uczta. Z nosami przy ziemi i burczącymi brzuchami wytrwale podążaliśmy za przyszłymi ofiarami z dobre kilka godzin. Żucie i ciche postukiwanie racic usłyszeliśmy na olbrzymiej, kilkuhektarowej łące, pełnej soczystej, świeżej trawy. Byłam trochę zaskoczona, że trawa tak szybko urosła, ale to nie ona się liczyła, ale jej zawartość. Lucky mlasnął, a Jack oblizał się.
- Którą bierzemy?-spytał Lucky, wbijając wzrok w stado.
- Ten wielki, z rogami!-wykrzyknął Jack.
- Jesteś pewien?-spytałam niepewnie.
- Tak!-odparł zawzięcie-Jest młody, silny, zdrowy i na pewno smaczny...
- No właśnie-przytaknął Lucky-Silny. Gdyby nam się nie udało, mógłby nas... Spójrzcie na rogi-przełknął głośno ślinę.
Przed oczami zobaczyłam mnóstwo krwi, ryk jelenia, skomlenie rannego wilka...
- Jack... To chyba nie jest najlepszy pomysł...-wyszeptałam niepewnie.
- Ale jeśli nam się uda nie będziemy musieli przez następne dwa, trzy dni polować!-argumentował partner. Milczeliśmy. Miał w sumie rację, ale...-No dajcie spokój! Chyba nie jesteście tchórze, co?
Zezłościłam się. Oczywiście, że nie jestem tchórzem! Lucky tylko zmarszczył brwi.
- Idziemy-warknął Jack.
Ruszyliśmy przyczajeni. Lucky od prawej, ja z lewej, a Jack zaczaił się gdzieś dalej. Okrążaliśmy przerażone stado lekkim truchtem. Byłam maksymalnie skupiona. Głód motywował. Wtedy mój partner dał sygnał. Udałam, że atakuję. Przerażone jelenie rzuciły się do ucieczki. Rozpoczęła się dzika pogoń. Biegłam z lewej. Tętent racic dudnił mi w uszach, a krew uderzyła do mózgu. Łapy jakby na sprężynach same mnie niosły. Lucky skoczył na dorodnego samca, odpędzając go od reszty. Kilka kłapnięć szczękami i głuche szczekanie doprowadziły do oddzielenia od stada. Doskonale. Teraz czas na trudniejszą, najważniejszą część zadania. Przyszła ofiara chciała dać nura w las, ale tam czekał na nią Jack. Basiory otoczyły go. Gdy jeleń znalazł dziurę w okręgu, ja natychmiast ją wypełniłam. Krążyliśmy wokół niego, warcząc głucho i doglądając w które by tu miejsce zatopić zęby... Przerażone zwierzę kwiczało, błyskało białkami oczu. Wtedy podbiegłam od tyłu, łapiąc za nogę. On wierzgnął, a ja ledwo uratowałam się od kopnięcia. Oblizałam wargi, smakując krwi. Akcja toczyła się dalej. Robiło się coraz bardziej zjadliwiej i agresywniej. Jack skoczył na jego grzbiet, odrywając kawałek skóry. Jeleń wydał z siebie jęk i ryk bólu. Podskoczył, wymachując głową uzbrojoną w rogi. Jack przewrócił się, ale szybko pozbierał. Chyba tylko się potłukł. Basior szybciutko połknął kawałek skóry i ją zakradać się z nami. Gdy zwierzę odwróciło się skoczyłam mu do gardła, wbijając w ciało zęby. Ciepłe mięso i słodka krew wypełniły mój pysk, a nie gościły w nim od tak dawna... Jednak zwierzę nie zamierzało się tak łatwo poddać (ja w sumie też). Rogacz wierzgnął dziko, przez co upadłam ze skomleniem. Nic mi się na szczęście nie stało, tylko trochę uderzyłam się w bark. Zamiast zabić, tylko osłabiłam ofiarę. Nic nie szkodzi... I wtedy stało się coś strasznego. Lucky rzucił się na jelenia, jednak ten odwrócił ku niemu głowę z olbrzymim porożem. Psiak był w locie, nie mógł zawrócić. Jeleń stanął dęba i... i nadział Lucky'ego na swoje poroże! Dzikie skomlenie i bolesne wycie wstrząsnęło całą łąką. Zewsząd rozbryzgała się krew. Wszystko jakbym widziała w zwolnionym filmie. Ja wstrzymałam oddech, mózg jakby się zresetował, wielka gula w gardle nie pozwoliła mi na przełykanie śliny, a w oczach stanęły łzy.
- LUCKY!!!-ryknęłam dziko, mimo guli w gardle.
Czułam jakby ktoś wbił mi nóż w gardło i pierś. Jeleń zarzucił łbem. Nasz dzielny towarzysz z potwornym, mrożącym krew w żyłach przeleciał nad nami, po czym wylądował z głuchym dudnieniem na ziemi, wyjąc żałośnie. Był cały we krwi, w brzuchu miał wielką dziurę. Skomlał, piszczał i jęczał. Jego śliczne, błękitne oczy stawały w słup, robiły się czarne, puste, nieobecne... Jego ciałem wstrząsały drgawki, wciąż skowyczał.
- Jack!-krzyknęłam.
Jednak mój partner nadal dziko walczył z jeleniem. Chciałam odbiec, pomóc rannemu, ale Jack krzyknął:
- Heya nie! Kodeks!
Miał rację. Obowiązywał taki Wilczy Kodeks, ale... To był nagły, nieprzewidziany wypadek!
- Chrzanię to!-odwrzasnęłam.
Podbiegłam do Lucky'ego. Dzikie myśli tłukły mi się po głowie. Cicha nadzieja, że wyzdrowieje, wstanie, że jakoś się z tego wyliże...
- Lucky! Lucky!-krzyczałam nad nim. Do oczu napłynęły mi łzy, żelazna pięść ścisnęła mnie za wilcze serce...-Lucky NIE! NIE! Nie umieraj! Wstawaj, Lucky, wstawaj! Lucky! Lucky! LUCKY!-zaczęłam go szczypać i szturchać. On musiał żyć, MUSIAŁ-Wstawaj! Lucky! Nie, nie... Nie rób mi tego... Nie... LUCKY WSTAŃ!!!-zawyłam.
Płakałam otwarcie. Całą się trzęsłam. Moje łzy moczyły srebrną sierść Lucky'ego. Jego oczy... Te błękitne, radosne oczy stały się czarne, puste, wyrażające niezwykły ból. Położyłam się przy nim, mocno się wtulając w jego jeszcze ciepłe, całe we krwi ciało. Cały czas szeptałam drżącym głosem jego imię. Miałam głęboko gdzieś Jack'a, jelenia, to, że cała jestem wychudzona, pokryta bliznami, wygłodniała i obolała. Już raz uratowałam mu życie. Dlaczego nie mogłam tego zrobić po raz drugi? Nie wiedziałam ile czasu płakałam nad jego ciałem, ile czasu szeptałam jego imię, ile czasu powtarzałam w kółko "wszystko będzie dobrze", ile czasu wtulałam się w jego sierść...
- Heya...-usłyszałam nad głową łagodny szept-Mała, chodźmy.
- Nie!-szczeknęłam rozpaczliwie.
- Musimy iść. Wstawaj Heya, no już... Spokojnie. Musisz być twarda. Musisz, kochanie-głos delikatnie przemawiał.
- Bo co?!-zaszczekałam buntowniczo.
- Bo ludzie idą-wyszeptał głos.
Zaciągnęłam gwałtownie powietrze, zadrżałam na całym ciele.
- Gdzie są?-spytałam trwożnie.
- Z dziesięć minut drogi stąd. Kilkanaście chmur zmieni swą pozycję na niebie i tu będą. Heya musimy iść-rzekł z naciskiem.
- Nie zostawię go!-zawyłam.
- Zginiesz!
- Mogę!
- Nie możesz! Pomyśl o innych, o mnie. Ja cię kocham. Nie zostawiaj mnie. Nie gódź się na śmierć. To, że on odszedł, to nie znaczy, że i ty masz odchodzić-mówił cicho, głosem przypominającym błaganie.
Wtedy usłyszałam czyjeś głośne krzyki i śmiechy oraz charakterystyczny swąd towarzyszący im-dwunożnym. Ludzie.
- Heya!-szczeknął rozpaczliwie Jack.
Z dziko bijącym sercem, na drżących nogach wstałam. Ze łzami w swych brązowych oczach spojrzałam na partnera. On odwzajemnił z miłością i troską. I ruszyliśmy do biegu, do ucieczki. Żebra mi się trzęsły, łapy były osłabione, a serce w rozsypce. Biegliśmy tak szybko, jak nam na to pozwalały chude łapy. Gdzieś w oddali usłyszałam okrzyki. Tuż za mną wystrzeliło coś, oszołamiając mnie i ogłuszając. Zaczęłam drżeć. Lewa tylna łapa zapiekła straszliwie. Miałam wrażenie, że wbijają mi tysiące igieł we właśnie to miejsce. Zachwiałam się. Kolejne okrzyki.
- Heya!-wrzasnął Jack.
Skoczył w tył, złapał mnie za szyję na karku i z całej siły ścisnął. Podskoczyłam, z przerażenia. Tępy ból pulsował w gardle i w nodze. Spojrzałam na niego z irytacją.
- Musimy biec, obudź się!-krzyknął i zerwał się do biegu.
Usłyszałam kolejne huki, a potem jakiś piekący swąd dymu. Przerażona, z dziko bijącym sercem rzuciłam się do ucieczki, szybko doganiając wilka, choć łapy zaczynały mi odmawiać posłuszeństwa. Ciężko dyszałam. Nie chciałam biec, chciałam zostać przy ciele Lucky'ego, ale musiałam biec. Musiałam uciec od śmierci, bólu, rozpaczy i cierpienia. Musiałam.
ROZ. IV WALKA MIMO RAN
Siedzieliśmy w ciszy, w milczeniu. Znaleźliśmy jakąś starą, rozpadającą się norę. Lał deszcz. Niebo było szare, zachmurzone i matowe. Powietrze jakieś ciężkie. Wielkie, srebrne krople kapały monotonnie. Wbiłam ponure, bezmyślne spojrzenie w przestrzeń. Wnętrzności, które przedtem zwijały się we mnie jak wściekłe węże, teraz jakby wyparowały. Nie czułam, jak zwykle radosnego, odważnego bicia swego wilczego serca-teraz go nie było. Pustka. Nic, tylko ta głupia pustka. Jack siedział koło mnie. Delikatnie oparł się o mnie. On również milczał. Przedtem czułam jak ledwo drżał. Teraz znieruchomiał. Też był nieszczęśliwy. Westchnął cicho, głęboko.
- Boli cię noga?-wyszeptał po chwili z troską.
- Trochę-dopowiedziałam, krzywo się uśmiechając.
Tylna łapa była cała we krwi. Boleśnie piekła, gdy się ją dotknęło. Próbowałam już wylizywać ranę. Jednak przestałam-nawet to szczypało i piekło, więc zrezygnowałam.
- Jesteś głodna?-zapytał ponownie Jack.
- Nie-odpowiedziałam.
Chciałam dodać, że skoro nie mam nic w środku, to jak miałabym normalnie coś przełknąć. Przez tą wielką, dławiącą gulę w gardle ledwo mówiłam. Poczułam dziwną energię, która, niczym igła kompasu, nakazywała mi iść do tamtej łąki...
- Idę-powiedziałam cicho.
- Gdzie?-spytał basior.
- Do...-na chwilę głos zadławił mi się w gardle.Miliony mrówek przeszły po moim ciele- Lucky'ego...
On wbił we mnie badawczy wzrok, który zatrzymał się na chorej nodze. Westchnął.
- Heya, wiesz, że...
- Wiem, wiem, ale jakie to ma znaczenie!?-wybuchłam.Sama byłam zaskoczona tak gwałtownym wybuchem, ale musiałam kontynuować-Przedtem nie było rzeczy niemożliwych! Nie było! A teraz... A teraz co się z nami dzieje? NO CO?!
Dyszałam ciężko. Noga dała o sobie znać. On wpatrywał się we mnie swymi ślicznymi, brązowo-orzechowymi oczami. Poczułam się jakbym znów powróciła do tych dobrych, starych lat dostatku... Zabawa, gdy byłam szczeniakiem... Pierwsze polowanie... Pierwsze spotkanie Jack'a... Nasze dzikie, nocne wędrówki... Tyle podbitych gór... Tyle podbitych serc... Tyle tras, które nasze łapy wspólne przeszły... Wycie o północy wśród czarnej nocy... Śpiew wiatru...
Spojrzałam na niego tęsknym spojrzeniem. On mrugnął oczami, odganiając... łzy, tak, srebrne łzy! Widocznie jego serce również wyło, w kierunku tamtych chwil. Poczułam, że jednak coś tam mam... Serce też.
- Pójdziemy...?-zdołałam z trudem wyszeptać.
On powoli skinął głową.
- Boli cię noga?-wyszeptał po chwili z troską.
- Trochę-dopowiedziałam, krzywo się uśmiechając.
Tylna łapa była cała we krwi. Boleśnie piekła, gdy się ją dotknęło. Próbowałam już wylizywać ranę. Jednak przestałam-nawet to szczypało i piekło, więc zrezygnowałam.
- Jesteś głodna?-zapytał ponownie Jack.
- Nie-odpowiedziałam.
Chciałam dodać, że skoro nie mam nic w środku, to jak miałabym normalnie coś przełknąć. Przez tą wielką, dławiącą gulę w gardle ledwo mówiłam. Poczułam dziwną energię, która, niczym igła kompasu, nakazywała mi iść do tamtej łąki...
- Idę-powiedziałam cicho.
- Gdzie?-spytał basior.
- Do...-na chwilę głos zadławił mi się w gardle.Miliony mrówek przeszły po moim ciele- Lucky'ego...
On wbił we mnie badawczy wzrok, który zatrzymał się na chorej nodze. Westchnął.
- Heya, wiesz, że...
- Wiem, wiem, ale jakie to ma znaczenie!?-wybuchłam.Sama byłam zaskoczona tak gwałtownym wybuchem, ale musiałam kontynuować-Przedtem nie było rzeczy niemożliwych! Nie było! A teraz... A teraz co się z nami dzieje? NO CO?!
Dyszałam ciężko. Noga dała o sobie znać. On wpatrywał się we mnie swymi ślicznymi, brązowo-orzechowymi oczami. Poczułam się jakbym znów powróciła do tych dobrych, starych lat dostatku... Zabawa, gdy byłam szczeniakiem... Pierwsze polowanie... Pierwsze spotkanie Jack'a... Nasze dzikie, nocne wędrówki... Tyle podbitych gór... Tyle podbitych serc... Tyle tras, które nasze łapy wspólne przeszły... Wycie o północy wśród czarnej nocy... Śpiew wiatru...
Spojrzałam na niego tęsknym spojrzeniem. On mrugnął oczami, odganiając... łzy, tak, srebrne łzy! Widocznie jego serce również wyło, w kierunku tamtych chwil. Poczułam, że jednak coś tam mam... Serce też.
- Pójdziemy...?-zdołałam z trudem wyszeptać.
On powoli skinął głową.
Deszcz uderzał dziko w zimną ziemię. Krople odbijały się od liści. Cichy wiatr zaszeleścił.
Kap, kap, kap, kap, kap...Siąpi deszcz monotonnie...
Szszszszsz...
Szeleszczą delikatnie liście pod wilczymi, odważnymi krokami.
Trelelelu... Trelelululu... Trindi, trindi, trindi... O-o! O-o! Treleleluuu...Co odważniejszy ptak, wychylał główkę spod mokrej osłony liści, wyśpiewując swą deszczową piosenkę.
Krople deszczu odbijając się od sprężystych, zielonych źdźbeł trawy.. Po której mknął dwa ciemne wilki, niby czarne duchy, strażnicy lasu. Krwawiąca łapa jednego z nich pozostawia na niektórych źdźbłach kropelki krwi. Przymrużone oczy, zacięty wyraz pysków... Zmierzają do przyjaciela. Do wspólnego szczęścia.
"Szybciej... Szybciej... Szybciej... Zdążymy... Na pewno... Nigdy nie jest za późno..."-kołaczą się takie myśli po mojej głowie. Zimny wiatr gwiżdże mi w uszach, kropelki zatrzymują się na pyszczku, czyniąc go po krótkiej chwili mokrym. Spojrzałam w biegu na Jack'a. On zerknął na mnie. Uśmiechnął się zalotnie, zawadiacko, tak jak dawniej, podskoczył, po czym zawył. Zawył głęboko, z kopalni swego serca. Maszyny ruszyły, kotłując i hucząc głośno. Krew uderzyła mi do głowy. Chora łapa wyzdrowiała. Schyliłam głowę, po czym, stopniowo ją podnosząc zawyłam... zawyłam prosto z serca, z duszy, grając na nosie chorobie, bólu, cierpieniu i śmierci. Nie mnie wezmą Lucky'ego... Nie pochłoną go... Nie, dopóki ja żyję. Dopóki serce we mnie kołacze, a szalone czasem myśli ścigają się jak najszybciej... Nie, dopóki po ziemi stąpa Heya.
***
Zaskamlał. Młody pół-wilk, pół-pies uchylił oczy, które na dłuższy czas okryła czerwona mgła. Całe ciało sparaliżował ból, ból tak silny, że nie jesteśmy sobie tego w stanie wyobrazić. Jakby wbijano miliony szpilek i igieł w pokaleczone ciało, albo jakbyśmy położyli się na rozżarzonych węglach. Skóra była na brzuchu zdarta, niby jakaś bezużyteczna płachta, szmatka, a nie wilcza skóra pokryta ślicznym, miękkim, ciepłym futerkiem. Oddychał z wielkim trudem, łapiąc gwałtownie powietrze. Starał się wydobyć z siebie jakiś dźwięk, ale nic się nie wydarzyło. Poczuł jakby do przełyku nalała się krew, która zaczynała go dusić, dławić. Zaskomlił cichuteńko. Zaczął charczeć, kaszleć. Gdy skończył, spróbował wstać. Starał się walczyć, wstać, mimo iż jego ciało przeszywał tak ogromny ból...
***
- Szybciej! Szybciej!-krzyczał Jack.
- Już!-odwrzasnęłam.
Biegliśmy. Silny, lodowaty wiatr chlastał swymi szponami mnie po pysku. Świszczał i huczał, grożąc i strasząc w uszach, zupełnie jak jęk ducha. Powoli ogarniało mnie poczucie beznadziejności. Nigdzie go nie było!
Może go zabrali... Coś go...
Nie, nie myśl tak! On żyje... On walczy...
Widziałam przecież jak leciał, jak rogi przekuwały mu bok!
Jest twardy! To wilk!
A właściwie pół pies...
Trwała walka z myślami. Rozglądałam się z dziecinnym wrażeniem, złudną nadzieją, że przybiegnie, że będzie zdrowy...
- Ej! Chyba go widzę!-usłyszałam głos, na wpół zagłuszany przez wiatr.
Wbiłam spojrzenie w dal. Tak... TAK!!! Serce zamarło. Wnętrzności najpierw oszalały, a potem wyparowały. Mrówki przeszły mi po ciele, kąsając delikatnie. Tak, tak, gdzieś w oddali, wśród mgły i trawy leżała jakaś rozmazana, czarna sylwetka w pozycji leżącej... Po chwili poczułam krew, jelenie i woń Lucky'ego! Wnętrzności znów postanowiły zatańczyć rock-end-rolla. Podskoczyłam, po czym z tętniącym sercem rzuciłam się pędem. Biegłam niemal na oślep. Jack został w tyle, nie dbałam o to. Liczył się Lucky. Wydawało się, że bieg trwał kilkaset lat. Po chwili byłam już kilka metrów od jego ciała... Zwolniłam. Szaleńczy bieg zmieniłam w ostrożny trucht, a potem w niepewny, wolny chód. Czy na pewno tego chciałam? Zobaczyć puste, czarne oczy jak bezdenne studnie... Ciało spoczywające w drgawkach... Srebrną sierść splamioną krwią...
"Tak"-pomyślałam-"Chcę go zobaczyć. Muszę go zobaczyć. On walczy. Wiem to. Po prostu wiem.". Podeszłam, znacznie odważniejszym krokiem. Zerknęłam.
- Lucky!-krzyknęłam.
- Co się...-nie dokończył Jack.
Na widok dawnego kumpla zamarł. Jego pysk pozostał rozwarty. Wyglądał jakby zdławił się powietrzem. Ja po prostu zmieniłam się w kamienny słup. Nie byłam w stanie się poruszyć, zareagować, cokolwiek zrobić... Po prostu nie mogłam.
- Już!-odwrzasnęłam.
Biegliśmy. Silny, lodowaty wiatr chlastał swymi szponami mnie po pysku. Świszczał i huczał, grożąc i strasząc w uszach, zupełnie jak jęk ducha. Powoli ogarniało mnie poczucie beznadziejności. Nigdzie go nie było!
Może go zabrali... Coś go...
Nie, nie myśl tak! On żyje... On walczy...
Widziałam przecież jak leciał, jak rogi przekuwały mu bok!
Jest twardy! To wilk!
A właściwie pół pies...
Trwała walka z myślami. Rozglądałam się z dziecinnym wrażeniem, złudną nadzieją, że przybiegnie, że będzie zdrowy...
- Ej! Chyba go widzę!-usłyszałam głos, na wpół zagłuszany przez wiatr.
Wbiłam spojrzenie w dal. Tak... TAK!!! Serce zamarło. Wnętrzności najpierw oszalały, a potem wyparowały. Mrówki przeszły mi po ciele, kąsając delikatnie. Tak, tak, gdzieś w oddali, wśród mgły i trawy leżała jakaś rozmazana, czarna sylwetka w pozycji leżącej... Po chwili poczułam krew, jelenie i woń Lucky'ego! Wnętrzności znów postanowiły zatańczyć rock-end-rolla. Podskoczyłam, po czym z tętniącym sercem rzuciłam się pędem. Biegłam niemal na oślep. Jack został w tyle, nie dbałam o to. Liczył się Lucky. Wydawało się, że bieg trwał kilkaset lat. Po chwili byłam już kilka metrów od jego ciała... Zwolniłam. Szaleńczy bieg zmieniłam w ostrożny trucht, a potem w niepewny, wolny chód. Czy na pewno tego chciałam? Zobaczyć puste, czarne oczy jak bezdenne studnie... Ciało spoczywające w drgawkach... Srebrną sierść splamioną krwią...
"Tak"-pomyślałam-"Chcę go zobaczyć. Muszę go zobaczyć. On walczy. Wiem to. Po prostu wiem.". Podeszłam, znacznie odważniejszym krokiem. Zerknęłam.
- Lucky!-krzyknęłam.
- Co się...-nie dokończył Jack.
Na widok dawnego kumpla zamarł. Jego pysk pozostał rozwarty. Wyglądał jakby zdławił się powietrzem. Ja po prostu zmieniłam się w kamienny słup. Nie byłam w stanie się poruszyć, zareagować, cokolwiek zrobić... Po prostu nie mogłam.
ROZ. V CHARKOT
To, co ujrzałam można było pomylić z kawałkiem ledwo żyjącego, zwyczajnego kawałka skóry, kłaków i kości pokrytych krwistymi mięśniami. Całość ociekała krwią. Wewnątrz cała się trzęsłam, chciałam stąd uciec, zapomnieć... A jednak. Tym poszarpanym kawałkiem mięsa okazał się nasz Lucky. Ja nie byłam zdolna do jakiegokolwiek ruchu. Po prostu skamieniałam. Jack jako pierwszy oprzytomniał-na sztywnych nogach podszedł go kumpla. Delikatnie obwąchał go w pysk... i odskoczył, dziko skamląc, jeżąc wściekle sierść. Ja również skoczyłam w tył z dziko bijącym sercem. Chciałam błyskawicznie rzucić się do ucieczki, ale gdy zobaczyłam, że mój partner nadal stoi, przestałam nerwowo przebierać nogami jak opętana. Wstałam i patrzyłam to na rannego, to na Jack'a. Nie bardzo wiedziałam jak się zachować.
- Jack?-wyszeptałam.
Nie poznałam własnego głosu-był szorstki, jakby chropowaty. Nie był mój. To nie był głos Heyi. Jeszcze bardziej zdumiały mnie... łzy, lśniące, srebrne łzy w oczach basiora.
- Jack?-zachrypiałam ponownie.
On spojrzał na mnie. Zatrzęsłam się. Co za chwilę usłyszę? Co czuje Jack? Co widział? O czym on teraz myśli? Jego oczy były pozbawione wyrazu, kamienne, puste. Wyjątkiem były łzy, krążące po nich, nadające im blasku.
- On... j-j-j... jeszcze ży... żyje-e...-zaskamlał cicho.
Skamieniałam. Co?! W takim stanie?! To... to niemożliwe! Niedorzeczne! Absurdalne! W takim stanie? Jak?
Zdecydowałam się podejść do Lucky'ego. Muszę wiedzieć, czy Jack robi ze mnie balona, muszę. Zerknęłam niepewnie. Brudna, pozlepiana sierść, skóra jakby wywrócona na drugą stronę. Zewsząd rozchodzi się smród zwłok, truchła... I wtedy... wtedy wydarzyło się coś, przez co me serce zastygło, włosy zjeżyły się na karku-jedno, błękitne oko psiaka poruszyło się. Gwałtownie wciągnęłam powietrze, pazury wbiły mi się w ziemię. CO?! Przecież to... to NIEMOŻLIWE...
- Lucky...?-szepczę gorączkowo-Lucky? Lucky? Lucky?
Błękitne oko odnajduje mnie. Jest takie samo... Jak przed wypadkiem, przed polowaniem. Na mój widok jakby uśmiecha się, cieszy. Patrzymy sobie w oczy, głęboko.
"Dlaczego jeszcze żyjesz?"-próbuję zapytać telepatycznie.
Lekko szturcham go nosem w kark, liżę rany przez dobry kwadrans. Mam dziwne uczucie, że sprawia mu to przyjemność.
Wtedy dzieje się coś, co przyprawia mnie o gęsią skórkę. Z gardła Lucky'ego wydobywa się dziki charkot, rzężenie... Jakby się dusił! Cała kamienieje, serce się we mnie zatrzymuje. Co to było?!
- Heya!-słyszę krzyk Jack'a.
O co chodzi? I wtedy zdaję sobie sprawę, że ów przerażajacy charkot układa się w dziwne słowa, zdania... Czyżby... Nie, to nie możliwe... Ale...
- H-h-h-h.... hyh.... ejeje...a... aaa!!! He... heh... hejeje... Hrrrryyyyhrrr...!!!!
Czy on próbuje powiedzieć: "Heya?"
- Jack?-wyszeptałam.
Nie poznałam własnego głosu-był szorstki, jakby chropowaty. Nie był mój. To nie był głos Heyi. Jeszcze bardziej zdumiały mnie... łzy, lśniące, srebrne łzy w oczach basiora.
- Jack?-zachrypiałam ponownie.
On spojrzał na mnie. Zatrzęsłam się. Co za chwilę usłyszę? Co czuje Jack? Co widział? O czym on teraz myśli? Jego oczy były pozbawione wyrazu, kamienne, puste. Wyjątkiem były łzy, krążące po nich, nadające im blasku.
- On... j-j-j... jeszcze ży... żyje-e...-zaskamlał cicho.
Skamieniałam. Co?! W takim stanie?! To... to niemożliwe! Niedorzeczne! Absurdalne! W takim stanie? Jak?
Zdecydowałam się podejść do Lucky'ego. Muszę wiedzieć, czy Jack robi ze mnie balona, muszę. Zerknęłam niepewnie. Brudna, pozlepiana sierść, skóra jakby wywrócona na drugą stronę. Zewsząd rozchodzi się smród zwłok, truchła... I wtedy... wtedy wydarzyło się coś, przez co me serce zastygło, włosy zjeżyły się na karku-jedno, błękitne oko psiaka poruszyło się. Gwałtownie wciągnęłam powietrze, pazury wbiły mi się w ziemię. CO?! Przecież to... to NIEMOŻLIWE...
- Lucky...?-szepczę gorączkowo-Lucky? Lucky? Lucky?
Błękitne oko odnajduje mnie. Jest takie samo... Jak przed wypadkiem, przed polowaniem. Na mój widok jakby uśmiecha się, cieszy. Patrzymy sobie w oczy, głęboko.
"Dlaczego jeszcze żyjesz?"-próbuję zapytać telepatycznie.
Lekko szturcham go nosem w kark, liżę rany przez dobry kwadrans. Mam dziwne uczucie, że sprawia mu to przyjemność.
Wtedy dzieje się coś, co przyprawia mnie o gęsią skórkę. Z gardła Lucky'ego wydobywa się dziki charkot, rzężenie... Jakby się dusił! Cała kamienieje, serce się we mnie zatrzymuje. Co to było?!
- Heya!-słyszę krzyk Jack'a.
O co chodzi? I wtedy zdaję sobie sprawę, że ów przerażajacy charkot układa się w dziwne słowa, zdania... Czyżby... Nie, to nie możliwe... Ale...
- H-h-h-h.... hyh.... ejeje...a... aaa!!! He... heh... hejeje... Hrrrryyyyhrrr...!!!!
Czy on próbuje powiedzieć: "Heya?"
A co z Nelly?
OdpowiedzUsuńTo jest druga część. W pierwszej opisuję Nelly, w tej Heyę. Owszem, będą takie "dopiski" oddzielone *** o Nelly. Z tą różnicą, że będzie to opisywane nie z jej perspektywy.
OdpowiedzUsuńJednakże Nelly to była Nelly...A nie "Heya"...
UsuńDokończ to? proszę :(
OdpowiedzUsuńMinęły ponad dwa lata odkąd zaczęłam to czytać, a dalej do tego wracam. :)
OdpowiedzUsuń